Artykuły

Więcej ciepła

Spotkałem kiedyś w pociągu relacji Wrocław-Międzylesie Szwajcarkę polskiego pochodzenia. W okolicach sobótki przykleiła się niemal do przybrudzonej szyby w oknie i zachwycała pięknem krajobrazu. Gdy zauważyłem, że nieco przesadza, bowiem gdzie jak gdzie, ale w Szwajcarii nie brak naturalnego piękna, odpowiedziała:

- Nasze góry są przeważnie surowe i nagie. Kiedyś mnie zachwycały, ale teraz, kiedy wysoko widzę skały naturalne, a wokół siebie sztuczne (beton), czuję się jak na kamiennej pustyni. Zabetonowaliśmy Szwajcarię, zasmrodziliśmy spalinami, ucywilizowaliśmy i dehumanizowaliśmy. W Polsce jest jeszcze dużo oaz naturalnego piękna...

Przebywające później w kilku wysoko rozwiniętych krajach Europy zachodniej, zrozumiałem lepiej refleksje mojej rozmówczyni z pociągu Wrocław-Międzylesie. Zrozumiałem też lepiej tęsknotę do tego, co autentyczne i naturalne, ujawniane przez ludzi zmęczonych cywilizacją. Sam zresztą też ich doświadczam coraz częściej.

Właśnie naprzeciw podobnym tęsknotom wychodzi sztuka współczesnego flamandzkiego pisarza Paula Willemsa "Deszcz pada w moim domu", napisana w 1958 roku, a wystawiona ostatnio - po raz pierwszy w Polsce - na scenie kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu. Jest to utwór budzący sympatię, dotykający strun, które są w nas coraz bardziej czułe. Jest to utwór próbujący ukazać nam jakby drugą stronę naszej duszy. Przekraczamy wielokrotnie w nim granicę, za którą świat nabiera nowych barw, za którą zwykła pajęczyna staje się, poezją, za którą można w stawie łowić odbicia obłoków, za którą kończy się twarda logika życiowych, ekonomicznych, społecznych konieczności. Jest to urokliwy sen na jawie, marzenie zmęczonego cywilizacyjnym dobrobytem mieszczucha. Oberża "Grand Rosiere" - miejsce akcji - jest jeszcze jedną, tym razem współczesną, utopijną wyspą szczęścia. Poznanie jej jest zarazem lepszym poznaniem samego siebie.

Dość dużo z opisanego wyżej nastroju przenika z wrocławskiej sceny na widownię. Część jednak ulatuje, rozrzedza się, przepada. Dlaczego? Jeśli o moje odczucia chodzi, rzecz przedstawia się następująco: chciałbym na tym przedstawieniu, jak jeden z jego bohaterów, doświadczyć trochę ciepła. Teatr mógłby mi je zapewnić podchodząc do tworzywa bardziej delikatnie, by nie zamącić nastroju dość pogodnej, lirycznej i nieco melancholijnej zadumy. "Deszcz..." wydaje mi się utworem, w którym komediowe tony powinny wyzwalać uśmiechy a nie śmiech na pełną przeponę. Trochę za dużo jednak zrobiono - w moim przekonaniu - właśnie w tym drugim kierunku. W rezultacie wcale nie jest śmieszniej, jak w operetce, a nastrój się psuje.

Realizatorzy nie byli w swej pracy w pełni konsekwentni. Spektakl otrzymał np. dobrą, utrzymaną w odpowiedniej nastrojowej tonacji dekorację, którą ni stąd ni zowąd uzupełniono wielofunkcyjną starą sofą z wywalonymi sprężynami, które mi tu fatalnie zgrzytnęły. Niezbyt mi się podobała zbytnia dosłowność (jak przybysz z "tamtego świata" to wiadomo) w ustawieniu postaci "ducha" (Klient - Jerzy w wykonaniu Erwina Nowiaszka), drażnił mnie komediowy pęd Bogusława Danielewskiego w roli Hermana. Nie całkiem z tej sztuki byli dla mnie i inni wykonawcy, aczkolwiek prezentują propozycje warsztatowo poprawne, a w dwu przypadkach nawet dobre. Najcieplej będę wspominał Ferdynanda Matysika w roli Bąbla, który najdokładniej wyczuł delikatną linią między żartobliwym uśmiechem, a liryczną refleksją, po której należało tu kroczyć.

Wytaczając tu pewne żale, poddaje się przekonaniu, iż mógł to być spektakl bardziej znaczący w dorobku Sceny Kameralnej w tym sezonie. Jest zaś tylko pozycją, którą - nie ryzykując przykrych rozczarowań - można zobaczyć. Kto zaś ma czułe ucho na pewne tony, ma szansę zyskać nawet więcej, niż mu się oferuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji