Artykuły

Ja nie wiem nic

- Na aktora pracuje czas. Jestem też spokojniejszy, nie chcę się ścigać. W naszym życiu pracuje się na dwie-trzy role. Nie wiem, czy te role już się zdarzyły - mówi ADAM WORONOWICZ, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

W Teatrze Powszechnym gra właśnie w "Małym Biesie". W Teatrze Telewizji wcielił się niedawno w postać Mirona Białoszewskiego. Teraz czeka na decyzję, czy to jego zobaczymy w roli ks. Jerzego Popiełuszki w filmie Rafała Wieczyńskiego.

Beata Kęczkowska: Po co aktorowi nagrody?

Adam Woronowicz: Na ostatnim na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie dostałem dwie nagrody. Ktoś spytał mnie, czy się z nich cieszę, a ja poczułem zawstydzenie. Mam bowiem świadomość, że moja rola to wynik wielu czynników, pracy z zespołem, reżyserem. Przypisywanie tego tylko sobie jest przesadą. Mam 32 lata. W przypadku nagród "Teatru" zdaję sobie sprawę, kto przede mną otrzymał te wyróżnienia. O wielu tych osobach uczyłem się na zajęciach z historii teatru. Co ja mam więc powiedzieć? Chcę móc to unieść.

Gdy byłem tuż po szkole, mogłem godzinami mówić o teatrze, jego reformowaniu, o swoich pomysłach. Teraz mam wrażenie, że im dalej, tym mniej wiem. Robię to, co zawsze chciałem - pracuję w teatrze. Nikt mi nigdzie nie obiecywał wielkich ról. Dostałem czas, który sprawił, że dojrzewam. Nie chcę robić zamachu "więcej - wyżej".

Ale ma Pan zawodowe marzenia?

- Chciałbym się rozwijać. Na aktora pracuje czas. Jestem też spokojniejszy, nie chcę się ścigać. W naszym życiu pracuje się na dwie-trzy role. Nie wiem, czy te role już się zdarzyły. Mam nadzieję, że są przede mną. Chciałbym też zachować w sobie dziecko. Wcale nie chcę tak strasznie zmądrzeć, pozjadać wszystkich rozumów i stwierdzić, że jakąś rolą coś udowodniłem, że to jest mój manifest artystyczny. Nic takiego nie chodzi mi po głowie. Gdy kilka lat temu do Warszawy przyjechał Marcel Marceau, na spotkaniu w szkole teatralnej powiedział, że artyście potrzebne są czas i spotkanie z wyjątkowymi ludźmi. Nic więcej. To, czy zostanie zauważony, czy też nie, to już kwestia tego, czego się chce.

Pan został zauważony?

- Tak. I ten typ zauważenia bardzo mi się podoba. To nie są kolorowe pisma lub kroniki towarzyskie. Wprawdzie mama czasem żartobliwie pyta: "Kiedy ty wreszcie będziesz w Tele Tygodniu ?". Ale ona najlepiej wie, że nie o to mi chodzi. To rodzice nauczyli mnie, żeby mieć szacunek do tego, co się robi.

Jestem chłopakiem z Białegostoku, a nie kimś z dużego miasta. Mieszkam tu, ale pochodzę stamtąd. Moja wrażliwość jest stamtąd. Mogę czerpać z tamtego bogactwa. To literatura Europy Wschodniej jest moją literaturą. Świetnie czuję się w repertuarze rosyjskim. Pytała mnie Pani o marzenia. Nie chodzi mi o Hollywood i czerwone dywany, ale chciałbym np. zagrać w rosyjskim filmie.

Mówi Pan, że nie chce się ścigać, czy to oznacza, że nie chodzi Pan na castingi?

- Postanowiłem, że nie będę na nie chodził. Przecież jestem, gdzieś się pojawiłem, coś zagrałem. A najlepszym castingiem jest spotkanie. Trzeba usłyszeć, co ten drugi ma do powiedzenia. Jeśli ktoś czegoś szuka, ale nie wie czego, to ja mu na castingu niczego nie dam. To castingi, które polegają jedynie na rejestracji.

Dla mnie wzorem sukcesu, który zaskoczył wszystkich, jest Krystyna Feldman i jej rola w "Nikiforze". Mogą jej zazdrościć wszyscy aktorzy - festiwali, nagród. Ta drobna kobieta stała się objawieniem. Jej rola jest czymś wyjątkowym, to też efekt przemyślanej wizji artystycznej reżysera - Krzysztofa Krauzego. Potwierdziło się, że nie ma nic lepszego dla aktora, niż pracować w teatrze.

Jednak startował Pan w castingu, by zagrać główną rolę w filmie o księdzu Jerzym Popiełuszce. Jakie są efekty?

- Trwają rozmowy. Decyzje jeszcze nie zapadły.

Dlaczego akurat ta osoba?

- Ksiądz Jerzy pochodził z Suchowoli, z moich stron. Tato raz mnie zawiózł na mszę za ojczyznę. Miałem kilka lat, nic z tego nie pamiętam poza tłumem, podniesionymi rękami w geście litery V i pewnym rodzajem uniesienia. Przygotowując się do castingu, przeglądałem kazania ks. Jerzego. To był bardzo prosty człowiek. W podaniu do seminarium napisał, że chce być księdzem, bo czuje pociąg do tego zawodu. Nie był politykiem, ale zwyczajnym człowiekiem, który mówił o pewnej niesprawiedliwości. Jego kazania mówią o pracy, szacunku pracodawcy do pracownika. Poraża ich szczerość, głębokość, teraźniejszość.

Oczywiście czuję obawę. Tak samo było, gdy zaproponowano mi rolę Mirona Białoszewskiego. Ale ktoś mnie pchnął do tej postaci. Miał wizję. Liczę na to samo. Musi być wola, by powiedzieć coś przez ten film i osobę, prosto i zwyczajnie. To nie może być kolejna próba rzucenia się na kolejną postać z panteonu naszych wielkich rodaków.

Czy przypadkiem postaci, które Pan gra, nie mają czegoś wspólnego? We wszystkich zdaje się tkwić rozdygotany wrażliwiec.

- Mam wrażenie, że one są kompletnie inne. Ale może rzeczywiście, łączy je podobna wrażliwość. Jednak to nie ja kombinuję, nigdy nie przynoszę swojej gotowej wizji. Słucham reżysera, to on ma absolutnie rację. Oskaras Korsunovas powiedział kiedyś: "Aktor nie wie nic". Zatem ja nie wiem nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji