Artykuły

Wujaszek Kreon

W nie jakim uproszczeniu wygląda to tak: wprowa­dzając na scenę którąkol­wiek z antycznych tragedii re­żyser ma przed sobą dwie dro­gi: Może przede wszystkim pod­jąć żmudny i niewdzięczny trud rekonstrukcji. O teatrze starogreckim wiemy z przekazów bar­dzo wiele, choć zapewne nie wszystko. Stąd właśnie sporne poglądy badaczy na szereg pod­stawowych kwestii. Zresztą jak rekonstruować w oderwaniu od przyrodzonych warunków ze­wnętrznych, jak rekonstruować w warunkach teatralnego gmachu z całym jego technicznym szta­fażem? Co robić z chórem, co z maską, czy role kobiece po­wierzać mężczyznom? Rekon­strukcje - jak dowodzi prakty­ka - przynoszą zwykle porażki. Po prostu są martwe.

Można także budować przed­stawienie w pełnym tego słowa znaczeniu współczesne, wsparte jedynie o szacowny, klasyczny tekst. W środkach scenicznego wyrazu odwołujące się jednak do współczesnej wrażliwości widza, punktując te sprawy, które dzi­siaj wydają się najbardziej ży­we, najcenniejsze. Ta droga wy­daje mi się najsłuszniejsza.

Istnieje jeszcze trzecia możli­wość będąca niejako wypadkową dwu poprzednich. Jest to więc współczesna wizja odwołująca się do niektórych doświadczeń anty­ku. Albo też pozorowany antyk ze współczesnymi akcentami. W przedstawieniach tych razi jednak zwłaszcza brak umiejętnie wyważonych proporcji, niespójność obu warstw, niejednorodność.

Wydawało mi się po prasowych enuncjacjach, po sformułowaniu "parafraza tekstu Sofoklesa", że Helmut Kajzar zdecydował się na drugą z przedłożonych tu możliwości. Kajzar bowiem na kanwie Sofoklesowej tragedii na­pisał inną, nową sztukę. Nie zmieniając konstrukcji fabularnej, wypunktował sprawy współcześ­nie najbardziej interesujące: ,,Antygona - powiedział twórca w wywiadzie prasowym, którego fragmenty przedrukowuje pro­gram - jest dla nas sztuką o potrzebie miłości. Naśladujemy ludzi wiernych podjętym decy­zjom. Obserwujemy zderzenie się racji, myśli wzajemnie się wy­kluczających". Jest to więc spra­wa rozegrana w kategoriach etycznych, filozoficznych a także politycznych (problemy władzy, problemy racji stanu). Zaostrzył Kajzar konflikt między Kreonem a Antygoną, wyprecyzował racje obu stron. Protagoniści zarysowani są bardziej wyraziście niż w pierwowzorze. Nie zgłaszam więc pretensji o brak filologicznej wierności; przeciwnie - uważam, iż ten tekst miał szansę prze­mówić pełnym głosem. I nie mam także zamiaru wypominać Kajzarowi pewnych zbieżności z Anouilhowską wersją dziejów Antygony. Byłoby to po prostu "cze­pianie się". Parafraza brzmi ze sceny współcześnie. To jest waż­ne.

Napisałem jednak, że transkrypcja ta miała szansę... Dodam: szansa nie została wykorzystana. Trud Kajzara-adaptatora w niemałym stop­niu zniweczyła praca Kajzara-reżysera. I tym razem inscenizator miał bardzo wiele pomysłów. Bardzo wiele i jeszcze więcej. Oto gasną światła na widowni, rozświetla się scena eksponując interesującą konstrukcję scenicz­ną Jerzego Nowosielskiego. Na scenę wchodzi postać z klarnetem. Gra. Muzyka jest ma­jestatyczna, groźna, a nawet po­nura, zapowiada tragedię. A po­tem na scenę wchodzi "dziewka bosa" (z Wyspiańskiego) w czer­ni i sypie piasek. To Antygona. Dlaczego jednak bosa, dlaczego tak wyraźnie odróżniona ko­stiumem od Ismeny (Danu­ta Lewandowska)? Dla­czego "czerwone pantofelki" (z Andersena czy też braci Grimm?) otrzyma dopiero przed śmier­cią? Bóg jeden a reżyser dru­gi, wiedzieć raczą. Podob­nie zresztą jak oni tylko za­pewne wiedzą, bo scenicznie nie wyjaśniają, dlaczego Antygona po zakopaniu brata jawi się nam z czerwonym dzbankiem i takimż strzępem materiału, co jako żywo kojarzyć się zaczyna z pewną zna­ną siostrą od malin (ze Słowac­kiego).

Antygonę gra Maja Komorowska. Z woli reżysera od pierwszego wejścia gra na "gór­nym c", jest patetyczna i pompatyczna. Z niepokojem myślimy co bę­dzie dalej, gdy atmosfera się zagęści... Maja Komorowska ma bo­gate możliwości, posiada też sze­roki wachlarz środków czysto warsztatowych. I taką Antygonę potrafi więc uwierzytelnić, cho­ciaż w obawie monotonii chwi­lami ucieka się do środków nie­co zbyt ekspresyjnych. Wolałbym jednak osobiście Antygonę nie tak monumentalną, wolałbym An­tygonę, która rośnie w czasie akcji.

Dlatego chyba prawdzi­wym bohaterem tragedii staje się nie Antygona, lecz władca Teb, jej wuj i protagonista Kreon.

Andrzej Hrydzewicz gra przede wszystkim męża sta­nu, władcę o autokratycznych za­pędach. Zwraca się do chóru, zwraca się do nas. Pozornie pro­si o radę. Decyzje podejmuje sam, nasze sugestie weźmie pod uwagę jedynie wówczas gdy są po jego myśli. Mimo to Kreon Hrydzewicza nie jest jedynie ucieleśnieniem koncepcji, lecz także postacią człowieczą. I to zapisz­my na plus aktorowi, który tyl­ko ostatniej sceny (reżyser wie co powiedziano o gwoździu wbi­tym w pierwszej scenie, w ostat­niej trzeba się na nim obwie­sić), tej z piaskiem, nie zdołał uprawdopodobnić.

Do aktorskich plusów przedsta­wienia dopisuję jeszcze z pełną satysfakcją Piotra Kurowskiego pełniącego rolę jedno­osobowego Chóru. Pozostali wy­konawcy mieli mniejsze pole do popisu, skomplikowane dodatko­wo niezbyt fortunnymi sytuacja­mi.

Jak może precyzyjnie przeka­zać swój monolog Stefan Nowicki (Strażnik I) skoro musi się nieustannie wić u nóg Kreona. Maska (kto powie mi dlacze­go nagle i najzupełniej niespo­dziewanie wieszczek Terezjasz zjawia się przed nami w masce i na autentycznym ze starogreckiego teatru wziętym koturnie?) tłumi słowa Ryszarda Kotysa. Czy do rozwieszenia kurtynki istotnie potrzebny jest dyplo­mowany aktor?

I jeszcze parę pytań. Czy reży­ser nie wie, że dziecko na sce­nie jest zawsze najlepsze i wszy­stko "rozwala". Po co wprowa­dzono - poza wspomnianym już współczesnym dzbankiem - tak­że współczesną i także na czer­wono malowaną miednicę, w któ­rej (po co?) Antygona dokonuje ablucji prawdziwą wodą? Dlacze­go Hajmona (Andrzej Wilk) ubrano w czerwone buty w pierwszej chwili kojarzące się z zespołami pieśni i tańca, potem zidentyfikowane jako damskie botki czy śniegowce. Po co snuła się po scenie w milczącej roli Eurydyki (królowej) Mirosła­wa Lombardo?

Chwaliłem Jerzego Nowosiel­skiego za sceniczną konstrukcję. W kostiumie, w rekwizycie uległ widać reżyserowi, pogłębiając nie­konsekwencje.

Po wszystkim co powiedziane zostało, ostatnie zdania wydadzą się zapewne dziwne. A przecież mimo wszystkich swych błędów i braków jest to widowisko in­teresujące. Spektakl, na którym człowiek zżyma się co chwilę, ale który oglądającego nie nu­dzi. Przedstawienie wreszcie, któ­re posiada także sporo wartości. Tyle tylko, że wartości owe zgu­biono w elementach daleko mniej celnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji