Artykuły

Niebezpieczne związki

Christopher Hampton dokonał rzeczy właściwie niemożliwej. Z "Niebezpiecz­nych związków" Choderlosa de Laclosa, powieści, której precyzyjną formę podzi­wiali nawet przeciwnicy, zrobił bardzo interesujący scenariusz teatralny. Od­rzuciwszy epistolarny tok prozy, zacho­wał równocześnie wszystkie główne elementy przewrotnego myślenia, jakie pro­ponuje materiał powieściowy. Rzecz miała głośne europejskie premiery, nato­miast niedawno dyrektor Zbigniew Zapasiewicz sztuką Hamptona otworzył nowy sezon w Teatrze Dramatycznym. Wróćmy jednak do początku czyli do tek­stu Laclosa.

Dlatego pamflecisty z temperamentu, a oficera artylerii z zawodu, okazały się "Niebezpieczne związki" książką życia. Dosłownie i w przenośni, gdyż Laclos, mimo podejmowanych prób literackich, już nic większego później nie napisał. On, bywalec salonów paryskich schyłku XVIII wieku, postanowił raz jeden dać świadectwo prawdzie. Prawdzie prowo­kującej, bezwzględnej wobec ówczes­nych norm etycznych. Autorowi wy­tknięto deprawację, zaś powieści nadano stempel literatury niemoralnej. Burzę wywołał zwłaszcza fakt, iż zło, które pre­zentuje główna heroina, nie tylko nie zna granic, ale wnosi ze sobą smak, wyrafi­nowaną kulturę, wdzięk pięknej kobiety. To o urokach tego zła powiedział Baudelaire, że parzy "jedynie na kształt lodu".

Prawie 200 lat po ukazaniu się pier­wszej edycji książki Hampton, angielski filolog i dramaturg, postanowił nadać po­wieściowej intrydze ramy teatralnej gry. Że jej mechanizm jest złożony, widać po warszawskim przedstawieniu. Wizję re­żysera wspomaga scenografia Wiesława Olki, rysująca klimat salonu sprzyjające­go miłosnej intrydze. Zgodnie z pierwo­wzorem literackim - pierwszy głos ma Markiza de Merteuil. Rola trudna, oparta na półtonach i półgestach, których nie­stety często brakuje w interpretacji Ewy Żukowskiej. Przy zbyt poprawnej, a za mało finezyjnej Markizie zdawało się, że dialog przejmie jej główny sprzymierze­niec i antagonista w jednej osobie, wi­cehrabia de Valmont. Ale Marek Obertyn, podkreślając brutalność zapomniał o rozterkach, maskowaniu uczuć, słowem o tym wszystkim, co sprawia, że Valmont zdobywa się wreszcie na tragiczny akt ekspiacji.

Znacznie więc ostrzej wypada drugi plan dramatu. Olga Sawicka wyraziście buduje sylwetkę Cecylii - niedawnej pensjonarki, której negatywna edukacja zaczyna sprawiać przyjemność. O ton właściwy salonowi ładnie dba Pani de Volanges Ewy Decówny. Charaktery-styczność postaci Emilii akcentuje Kry­styna Wachelko-Zaleska. Szkoda, że bledną oracje i rozterki Prezydentowej de Tourvel w wykonaniu Jolanty Olszewskiej. Natomiast nie rozumiem intencji reżysera, by Kawalera Danceny (Miro­sław Guzowski) ubrać w groteskowy ryn­sztunek, który tylko do zewnętrznego ge­stu sprowadza osobisty dramat bohate­ra.

Wśród tylu rozmaitych obrazów, połą­czonych "Wariacjami Goldbergowskimi" Bacha, niepostrzeżenie postacią ważną dla oceny wprowadzanych zdarzeń staje się Pani de Rosemonde Zofii Rysiówny. Cóż to za świetna rola! Z zawieszenia gło­su, spojrzeń buduje aktorka barwną syl­wetkę kobiety świadomej gorzkiego sen­su całej intrygi. Zbliża się finał. Stolik, talia kart. Choć końcowe kwestie należą do Margrabiny, możliwa okaże się tylko jedna wygrana: Pani de Rosemonde. Jej zwycięstwo jest triumfem mądrego stoicyzmu, który co prawda nie zmienia świata, ale wprowadza zdroworozsądko­wa ocenę. Hampton zrezygnował z morału, jakim Laclos próbował rozjaśnić suro­wy osąd epoki. W warszawskim spekta­klu ostateczne racje zostały powierzone wytrawnemu aktorstwu Zofii Rysiówny. Pytanie, czy brzmiałyby one równie su­gestywnie przy innym układzie ról?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji