Fredro - nie do poznania
Złą passę mają w tej chwili na scenach warszawskich klasycy komedii. W Teatrze Kameralnym - Molier nudny i fałszywy. W Teatrze Domu Wojska Polskiego - Fredro nie do poznania. Bo wychodząc z przedstawienia "Wielkiego człowieka do małych interesów" poniektórzy widzowie zapytywali: Czy to naprawdę Fredro? Gdzież tu fredrowski wdzięk i dowcip, gdzie konkretność i soczystość postaci? Gotowi byli nawet dodawać: Nie wmawiajcie nam, że to jest dobra komedia!
Mieli rację: to nie był Fredro. Nie mieli racji: to jest świetna komedia. Potwierdzą to ci, którzy widzieli dobre przedstawienia "Wielkiego człowieka do małych interesów" (choć trzeba przyznać, że było ich także wiele złych w przeszłości), i ci, którym wyobraźnia pozwala domyślić się wszystkich możliwości teatralnych tkwiących w niewykorzystanych aktorsko postaciach i sytuacjach. Gdyby ktoś ani rusz nie czuł się co do tego przekonany, trzeba mu chyba powiedzieć, by uwierzył na słowo: "Spuść się na mnie" - jak mawiał bohater tej komedii, pan Ambroży Jenialkiewicz.
Postać to w naszej literaturze komediowej zupełnie oryginalna. Wyrosła z galicyjskiego rezerwatu wypaczonych typków ludzkich. Człowieczek poczciwy, głupi, opętany bezmyślną aktywnością wokół spraw nikomu niepotrzebnych, z pretensjami myśliciela i polityka. Zaaferowany tym, co jakoby ma "na głowie", pragnie swoją ważność i swoją wolę wykazać w kierowaniu wszystkim, co się dokoła niego dzieje, wywołując tylko zamieszanie i inny od zamierzonego skutek. Tkwiący w nim zasób energii wyładowuje w pokracznych formach. Słusznie też doszukiwano się w Jenialkiewiczu analogii z niektórymi działaczami galicyjskimi połowy ubiegłego stulecia.
Z ówczesnego życia Galicji wzięte są i inne postacie komedii. Tworzą one w sumie żałosną galerię: głupa-wy kandydat na prezesa - Dolski; jego konkurent, cyniczny karierowicz - Leon; utracjusz polujący na dobry spadek lub posag - Karol; ciemny zacofaniec uważający, że wszelkie zło idzie z książek - pan Ignacy; gąskowata - Aniela; jeżdżąca konno "emancypantka" - Matylda i jeszcze parę drobniejszych okazów. Jakże inny to świat od tego, który oglądamy w pierwszych komediach Fredry, choć przecież z tamtego się wywodzący.
"Wielki człowiek do małych interesów" jest najwybitniejsza komedia Fredry z drugiego okresu jego (twórczości, kiedy po wieloletnim milczeniu zabrał się znów do pisania sztuk nie pozwalając ich jednak wystawiać na scenie. Od lat jego młodości wiele się zmieniło w środowisku, na które patrzył. A że patrzył na nie okiem realisty, co innego teraz w tym świecie widział. Dawni Rejentowie, Gustawowie, Wacławowie, Birbanccy przerodzili się w Jenialkiewiczów, Dolskich, Leonów i Karolów. Równocześnie zaś świetny wiersz tamtych komedii ustąpił miejsca prozie, która posiada inną barwę i dużo mniej uroku. Pozostało go jednak jeszcze wiele - jak również wiele dowcipu, śmieszności i celności w charakteryzowaniu ludzi i środowiska.
Wszystkiego tego nie było w przedstawieniu Teatru Domu Wojska Polskiego.
Opracowała je jako warsztat reżyserski PWST OLGA KOSZUTSKA. Młoda reżyserka miała za mało doświadczenia, aby z powodzeniem wykonać to niełatwe zresztą zadanie, a aktorzy też zawiedli. Przedstawienie było bez wyrazu, nijakie, obsada aktorska niewłaściwie dobrana. SATURNIN BUTKIEWICZ ma akurat wprost przeciwne uzdolnienia niż te, które są potrzebne dla łagodnego, po pikwikowsku ujętego Jenialkiewicza. Robił w tej roli co mógł, ale niewiele mógł. JERZY PICHELSKI nie jest aktorem komicznym, a kazano mu grać komicznego Dolskiego. Wynik był bardzo smutny. Smutna też była prymitywność gry w rolach Karola i Leona. Nie dużo lepiej było również z resztą. Wśród niej jeszcze najbliżej - choć nie za blisko - Fredry znalazły się dwie kobiety: STANISŁAWA STĘPNIÓWNA jako Aniela i IRENA LASKOWSKA jako Matylda.
Toteż na zakończenie raz jeszcze apeluję: Nie posądzajcie Fredry, że napisał złą komedię. Natomiast miejcie słuszne pretensje do teatru za złe jej wystawienie.