Niewesoła to komedia
TEMATYKA współczesna w naszej dramaturgii, aczkolwiek z każdym rokiem częściej wchodzi na sceny polskich teatrów, wciąż jest jeszcze zjawiskiem stosunkowo rzadkim. Z tym większą radością witamy więc każdą nową udana pozycję w repertuarze teatralnym, tym bardziej cieszy nas każde udane przedstawienie, wprowadzające widza w gąszcz frapujących konfliktów, wydarzeń i spraw współczesności. I - rzecz ta nie ulega chyba dla nikogo najmniejszej wątpliwości - z tym większym rozczarowaniem oglądamy na naszych scenach sztuki nie udane czy chybione.
Wzrastająca z każdym rokiem wybredność widowni pobudza zarówno autorów jak i zespoły teatralne do nieustannych poszukiwań twórczych. Bo widz sprzeciwi się wszelkiej nudzie, szablonowi, naiwność czy bezradności w kształcie scenicznym. Dlatego na przedstawieniach sztuk nudnych, złych, nie udanych widownie świecą pustkami, ludzie ziewają, zniechęceni wychodzą przed końcem przedstawienia, a wytrzymali i zahartowani zżymając się czekają końca przedstawienia zawiedzionych nadziei.
Nie wgłębiając się w tej chwili w te sprawy, przejdźmy do przedstawienia, które sprawiło iż opuszczający salę teatralną widz czuje się zawiedziony i zniechęcony. Tytuł sztuki: "Baśka". Program teatralny zapowiada komedię w 3 aktach - 8 odsłonach.
Problem sztuki jest niewątpliwie ciekawy i pasjonujący: awans kobiety w Polsce Ludowej. Rzecz dzieje się w ciągu 8 lat - od października 1944 roku do sierpnia 1952 r. Już to rozciągnięcie akcji na tak długi okres czasu budzi poważne zastrzeżenia, powodując poważne trudność i w ukazaniu zasadniczego konfliktu. Rozprasza zamiast skupiać, rozwadnia zamiast zagęszczać.
Prawda - autorowi chodziło o ukazanie drogi życiowej Baśki w Polsce Ludowej. Drogi awansu społecznego i życiowego człowieka wyzwolonego z kapitalistycznego karceru wegetacji. Drogi wzwyż. Baśka - ta, którą widzimy w pierwszej odsłonie zahukana gęsiareczka z głuchej wioski, przedzierzgnęła się w Baśkę wracającą do rodzinnej wsi jako krzewicielka oświaty, jako nauczycielka. I tu trzeba podkreślić - nie bacząc na wszelkie zastrzeżenia wobec sztuki, o których mowa będzie niżej - że ustawienie problemu awansu w sztuce Stefczyka jest słuszne. Bardzo słuszne. W dramaturgii poruszającej tematy współczesne sprawa awansu przeważnie była wykoślawiona, źle pojęta. Stefczyk sprawę tę ustawił prawidłowo, ukazał typowy awans społeczny, typową przemianę człowieka.
Ale - niestety - słuszne ustawienie jednego problemu, prawidłowa budowa jednej postaci - nie daje jeszcze w sumie dobrej sztuki. Stało się tak dlatego, że autor obudował słusznie ustawiony problem wielu drobnymi i większymi, potrzebnymi i przeważnie - niepotrzebnymi wypadkami, które gmatwają całość, zaciemniają obraz zasadniczy, odciągają uwagę widza. "Baśka" przypomina trochę ładny domek tak gęsto obudowany rusztowaniami, że niewiele piękna można za nimi ujrzeć. Zwłaszcza że rusztowania trzeszczą na stykach, pokryte są usypiskami żwiru, wapna i tym podobnego budulca.
Autor zapomniał, że podstawową zasadą budowy sztuki winna być jedność zasadniczego konfliktu, którego ukazaniu w całej pełni powinny służyć wszystkie konflikty uboczne. Tymczasem w "Baśce" jedność ta ogranicza się do jedności... miejsca akcji. I nie sprawy samej Baśki wywołały ten stan rzeczy, ale sprawy uboczne, mało istotne, w większości zbędne. Bo nie Baśka i nie problem awansu kobiety ale pokój w niewielkim domku małego miasteczka stał się soczewką mającą skupić splot wszystkich konfliktów. I o ile takie ustawienie nie budziło zastrzeżeń we "Wczoraj i przedwczoraj" Maliszewskiego, gdzie istniała organiczna jedność między bohaterami sztuki a miejscem ich zamieszkania - Warszawą, o tyle w "Baśce" budzi to stanowczy sprzeciw. Ani sprawa brylantów Siemieńskiego, ani ukryte w piwnicy miny NSZ-owców nie wymagają obecności Baśki na scenie, nie służą pogłębianiu znajomości głównej bohaterki. Istnieją poza nią, obok niej i wymagają tylko, aby cała akcja rozgrywała się w tym samym pokoju. Można wymienić liczne fragmenty sztuki nie związane ani z zasadniczym problemem, ani z tytułowym bohaterem. I ten - pozornie formalny - błąd sztuki jest jednak jednym z jej błędów zasadniczych, bo oddala widza od sympatycznego bohatera.
Sprawa druga - to wiara widza w to, co się dzieje na scenie. Tu zarzutów jest jeszcze więcej i trzeba je rozpatrywać zarówno w stosunku do autora jak i do teatru. "Baśka" jest debiutem scenicznym Stefczyka i reżyser wraz z zespołem - jeśli już wzięli sztukę na warsztat - winni byli dopomóc w usunięciu naiwności, a nie pogłębiać je i wyolbrzymiać interpretacją aktorską czy reżyserską.
Widz - człowiek wszystkimi korzeniami tkwiący we współczesności żąda od przedstawienia prawdy o życiu. Głębokiej i uogólnionej prawdy. W "Baśce" oprócz zaciemnionego problemu zasadniczego przepojonego tą prawdą próżno by jej szukać. Widz nie wierzy ani ludziom ani zdarzeniom. Wierzymy Baśce, wierzymy w jej awans reszta wzbudza tylko niewiarę i wzruszenie ramion.
Trudno jest wierzyć w prawdziwość postaci Siemieńskiego (w roli tej występuje Nanowski, wyraźnie dając swą grą do zrozumienia, że ani on do roli, ani rola do niego nie pasują). Ten handlarz brylantami, oszukujący ludzi tak, że szekspirowski Szajlok mógłby mu tego pozazdrościć, nagle wypływa jako "bezpartyjny specjalista", pracujący w fabryce, w miasteczku gdzie ukrył brylanty. Wiemy, że Siemieńskiemu chodzi tylko o odzyskanie ukrytego skarbu, ale jakże uwierzyć, w to, że urasta on do roli rezonującego, sprytnego wroga? A sprawa "Brodatego"? Czy nawet sanacyjny oficer "prowiantowy" jest na tyle głupi, by po 7 latach włazić "lwu w paszczę" po kilka min ukrytych w piwnicy, o których każdy, a w tej liczbie i "sanacyjny oficer prowiantowy" wie, że dawno już są diabła warte?
Łączy się z tym w ogóle sprawa ukazania wrogów w "Baśce". Wróg nie jest ani groźny, ani niebezpieczny. Jest głupi i śmieszny. Pije wódę krzywiąc się ("Brodaty" w wykonaniu Wronckiego) uderza w konkury do Baśki i nawet nie umie stanąć po ludzku na baczność ("Kmicic" w interpretacji Latoszewskiego), od razu podnosi ręce do góry (bikiniarz "Chudzina"). Dziwne, bardzo dziwne wyobrażenie o wrogu ma i autor i zespół Teatru DWP.
I słusznie westchnął jeden z widzów - żołnierzy po przedstawieniu: "Żebyśmy takich wrogów mieli, chłopaki, raz splunąć i koniec, ot byłby raj, a nie walka".
Aby komplet wrogów był "wszechstronny" chodzi po scenie Jasia - ciuchowa dziewczyna. Mimo że naszkicowana prawdziwie, widz i jej przestaje wierzyć gdy zjawia się na scenie jako wysłanniczka narzeczonego - szpiega. Ale tu autorowi nie chodziło już o Jasię, ale o uzupełnienie arsenału wrogów, sygnalizując widzom, że w budującej socjalizm Polsce podstępnie działa szpieg. Ilościowo w tym komplecie zabrakło chyba tylko wąsatego i brzuchatego kułaka. Jakościowo - tu za ocenę starczy śmiech na sali wówczas, gdy winna nastąpić pełna zdenerwowania cisza. A że Stępniówna swoją grą ożywia i dodaje blasków prawdy kreowanej przez siebie postaci Jasi - to nie ratuje jeszcze sytuacji. Wroga na scenie nie ma. Są głupi, śmieszni, źli ludzie, których zamknąć w piwnicy jest równie łatwo jak zdmuchnąć świecę. Zresztą nie tylko zamknąć, ale i zapomnieć o nich. Taki wróg nie gryzie, nie napada podstępnie, jest tylko obiektem "dobrodusznej drwiny".
A jak wypadły postacie pozytywne? I tu niestety po stronie "dobre" - oprócz Baśki, którą bardzo dobrze kreuje debiutująca Małgorzata Burek-Leśniewska, wymienić można tylko Lucjana Terleckiego w świetnej interpretacji J. Kondrata oraz Józefa - w wykonaniu Janusza Paluszkiewicza. Dodać tu jeszcze trzeba, że ciekawa postać Terleckiego, bardzo prosto, ciepło i prawdziwie nakreślona przez autora, któremu z wielką pomocą przyszedł Kondrat, w sztuce nie jest potrzebna. A mimo to prawdziwość tej postaci podbija serce widza.
Pozostali bohaterowie "Baśki" to już schematy i rezonerzy. Nie sympatię, lecz śmiech wzbudza Bronka (Karolina Borhardt) i Stanisław (Janusz Ziejewski). Nawrotem do najgorszych tradycji w ujmowaniu postaci robotnika jest zarówno rola Michała jak i jej interpretacja (Antoni Jurasz).
Zawiodła więc i sztuka i gra aktorska (z interesujących ról prócz wyżej wymienionych trzeba podkreślić grę Heleny Buczyńskiej jako Siemieńskiej). Zawiodła na całej linii reżyseria. Władysław Krasnowiecki zamiast stuszować - wyolbrzymił naiwności stwarzając sceny wręcz nierealne i nieprawdopodobne.
Mało, bardzo mało mamy sztuk teatralnych należących do typu komedii. I wielka szkoda, że "Baśka" jest tylko komedią z nazwy. Niewesoła to komedia, w której śmieszy nie to co powinno, ale to co jest złe i nie udane. Niewesołe to zarówno dla widza, jak też dla autora, któremu należało raczej pomóc w dalszej pracy nad sztuką niż wystawiać "Baśkę". Niewesołe również dla zespołu Teatru DWP, którego wysiłek inscenizacyjny został w sumie zmarnowany.
Na marginesie "Baśki" warto wspomnieć o sprawie nabrzmiałej, ale wciąż jeszcze wstydliwie przemilczanej. O linii repertuarowej i rozwojowej Teatru Domu Wojska Polskiego. "Baśka" to daleko nie pierwsze niestety potknięcie tego teatru Nie miejsce tu na dyskutowanie tych spraw. Są one zbyt ważkie i obszerne, by rozprawić się z nimi w kilku zdaniach. Choroba "repertuarowa" i "artystyczna" Teatru Domu Wojska Polskiego jest przewlekła i wymaga dobrego leczenia. Czas najwyższy na dyskusję nad tymi sprawami, trzeba je omówić głęboko i dokładnie, pamiętając o doniosłej roli Teatru DWP, o rzeszach jego widzów rozsianych po całej Polsce, spragnionych dobrych sztuk i dobrych przedstawień. Takich, na jakie zasługują nasi żołnierze.
A "Baśka"? Cóż "Baśka" - nieporozumienie, które, miejmy nadzieję, pomoże zarówno autorowi w jego dalszej pracy pisarskiej jak i teatrowi w pracy artystycznej. Bo na błędach można się wielu rzeczy nauczyć. Trzeba je tylko umieć dostrzec i chcieć zwalczyć.