Artykuły

Baśka Wiedrówna i inni

W różnych epokach moje­go życia pisując okre­sowe recenzje teatral­ne, doznawałem szcze­gólnych uczuć ilekróć pod moje pióro dosta­wał się debiutant. Rozeznać się w nim, ocenić nieznane zjawisko, zapośredniczyć pomiędzy publicznością a nowym autorem, którego mowa najczęściej bywa obfita ale mało wyraźna - wydawało mi się zaw­sze zajęciem pasjonującym. Zwłasz­cza, że wiązała się z tym pewna przyjemność czysto osobista, przy­jemność stawiania kabały dotyczą­cej perspektywy nowego autora. Satysfakcja obliczania sobie dróg, po których autor pójdzie. Bywają one najdziwaczniejsze, najbardziej paradoksalne. Jak chociażby w wy­padku Emila Zegadłow;cza, który po mglistych, symbolistycznych, otchłannych prymicjach scenicznych, po "Lampce Oliwnej" i po "Głazie granicznym", gdzie ledwo migotały elementy realniejsze, zamknął na koniec swą drogę dramaturgiczną i drogę życiową celnym, jasnym, sil­nym "Domkiem z kart". Najpierw miał przed oczami same wzory, i to - liche. Później przeniósł swe spoj­rzenie na świat. Nie rzadki to wy­padek, rozwój - prawidłowy. Ży­czyć takiego rozwoju należy wszyst­kim podobnego rodzaju debiutan­tom.

"Baśka" Jana Stefczyka to właś­nie debiut. Debiut człowieka, któ­rego związki z literaturą są wielo­letnie i bardzo ścisłe. Związki zaś z twórczością - nieomal żadne. Parę finezyjnych parodyjek, parę dro­biazgów satyrycznych, może jeden czy więcej szkiców, ot i wszystko. Jakie są tedy jego powiązania z li­teraturą. Jaki jest w ogóle - mó­wiąc językiem Homera - "jego gród i ród". Jest on z plemienia re­daktorów, a gród jego to - "Czy­telnik". Jest nawet monarchą tego grodu. Jest prezesem tej olbrzymiej instytucji wydawniczej. Sądził w niej innych jako najwyższy sędzia. A teraz stał się jak gdyby sędzią są­du najwyższego, który by sam za­siadł na ławie oskarżonych.

Po jego "Baśce" poznać, że to de­biut. To debiutanctwo rzuca się na­wet w oczy przede wszystkim. Jest ona - pod tym kątem patrząc na nią - debiutem w pewnym sensie typowym. Napór wątków, ogrom materiału, mnogość problemów roz­sadza ramy sztuki. Niejednolity ton wzbrania nam jednoznacznie sklasy­fikować jej rodzaj. Elementy ko­medii, groteski, dramatu, a nawet wątki i całe sceny tragiczne wystę­pują tu w pomieszaniu. Tak czasem bywa i wszystko jest dobrze. Ale pod warunkiem by brzmiał w ca­łym utworze jeden ton zasadniczy, ton hegemon, ton prowadzący, do którego utwór, nawet kiedy na chwilę wyskoczy ze swego toru, stale powraca. Powraca niejako z musu. Nie dlatego, że autor sobie go uprzytomnił nie dlatego, że so­bie uprzytomnił że to dramat czy komedia. Lecz z tego powodu, że główny problem czy głównego bo­hatera sztuki w tej tonacji ustawił. W "Baśce" główny problem sztuki i główny jej bohater, poważny i bardzo zasadniczy, kłóci się z resztą tła. Dla Stefczyka problem Baśki nie jest problemem komediowym. Stąd w sztuce rozgardiasz tonacji. Złe, nazbyt polifoniczne zinstru­mentowanie wątków. Znów dla debiutantów przywara nie rzadka.

Ale kiedy o debiutach mowa, nie wady typowe, lecz indywidualne zalety są z reguły najważniejsze. Na nich, nie na wadach będzie się gruntować przyszłość twórcza auto­ra. Na jakich więc zaletach będzie się gruntować przyszłość Stefczyka? Na niewątpliwym nerwie dramatur­gicznym, który raz po raz stwarza w jego "Baśce" doskonałe sceny. Na tych partiach dialogowych, któ­re są pisane żywiej, oszczędniej i z większą pewnością siebie. Na naj­częściej bardzo szczęśliwie zróżni­cowanym języku bohaterów. Na pe­wnej umiejętności budowania posta­ci, choć jest ich tylko kilka zbu­dowanych i poprowadzonych przez cały ciąg sztuki - wzorowo. Wresz­cie na ludzkim, ciepłym, pełnym optymizmu i humoru stosunku do postaci, które mu są w sztuce blis­kie.

Naczelny problem "Baśki" to pro­blem awansu. Awansu pojętego w sztuce jako zjawisko masowe. Jako zjawisko ogarniające cały kraj. W sztuce Stefczyka awansują ludzie. Awansuje również - teren. Awan­sują warsztaty pracy. Awansuje bo­haterka tytułowa, gęsiarka i służąca, Baśka Wiedrówna, która kończy uniwersytet. Awansuje działacz par­tii, nie fachowiec, któremu partia poleciła zorganizować prace w kil­ku zdewastowanych kamieniołomach. I awansują te właśnie kamienioło­my, na których terenie powstanie wielki kombinat, jedna z budowli Planu Sześcioletniego. Awansują te same kamieniołomy, które jeszcze do niedawna eksploatowano środkami prymitywnymi, całkiem jak z epo­ki kamienia łupanego. Jeden awans warunkuje awans drugi. Człowiek pragnący iść naprzód szuka warszta­tu, który rośnie. Warsztat, który się rozrasta rodzi organizatorów, tech­ników, pracowników naukowych. Jedno podciąga drugie. Ale przez to w sztuce sprawa się rozrasta wszerz. A również - w czasie. Stefczyk na to, aby zarysować na­leżycie przebiegi awansu musi je prześledzić na znacznej przestrzeni czasowej. Mianowani z awansu przecież muszą się wykazać. Inni, którzy powoli idą w górę drogą studiów czy podnoszenia własnych kwalifikacji, muszą mieć czas. Tworzenie się z awansu nowych kadr kierowniczych, nowej inteli­gencji nie jest operacją błyskawi­czną. Jest procesem. A proces - to trwanie. To - etapy. Kiedy jesz­cze, dodać do tego, że ci ludzie nie samym rozwojem ideologicznym, naukowym czy organizacyjnym ży­ją, i że również mają swoją prze­szłość, i że nie żyją w klasowej pustce, ale są otoczeni wrogim światem, i jeszcze uprzytomnić so­bie, że Stefczyk chciał to wszystko pokazać - pojmie się, że jego sztu­ka musiała się zmienić w sztukę - rzekę (na zasadzie powieści - rze­ki). I - że akcja jej musiała się rozgrywać na przestrzeni lat wielu. W tym wypadku - nawet dziewię­ciu.

Historia rozpoczyna się w paź­dzierniku 1944 roku. Do miasteczka nazwanego Kamienne w Kieleckiem zjechali z Warszawy państwo Siemieńscy. Typowy produkt okupacji, taki od stosuneczków z Niemcami, od kontaktów z eneszetem, "robią­cy w brylantach". Domownikami ich są: pan Lucjan, znający się na kamieniach, zamiłowany lecz bez ukończonych wyższych studiów mi­neralog oraz pan Józef, majster-klepka, prawa ręka Siemieńskiego od spraw bytowych. Osiedliwszy się w Kamiennem Siemieński zaczyna swoje handelki, nawiązuje stare kontakty, zagospodarowuje się. Pani Siemieńska znajduje sobie do pomo­cy "sługę". Właśnie ową Baśkę, pro­sto od gęsi i krów. Taka jest pierw­sza odsłona. Dialogowo, dramatur­gicznie można by rzec bezbłędna, gdyby nie dość niepokojące postaci eneszetowców, "Brodatego" i "Kmi­cica", dowcipne, lecz po trosze jak z opery buffo.

Druga odsłona rozpoczyna się również dobrze. "Sługa" wstała, pań­stwo - śpią. Nagle dalekie strzały karabinowe. Wpada na scenę - Zbieg. Essmani gonią, on jest pół­przytomny. Za to całkowicie przy­tomna jest Baśka. Przetrzymuje go do właściwej chwili, w której może go już, w przebraniu, wypuścić tyl­nym wyjściem na pola. Rozmowa rwana, szybka - jest dobra. Zbieg jest Alowcem. Mówi Baśce rzeczy światopoglądowe, podstawowe, maksymalne. Chwila jest osobliwa. Na­pięta nerwowo. Od takiej rozmowy, w takiej sytuacji, mogą każdemu pewne łuski spaść z oczu. Baśce spa­dają. "Sługa" pojmuje pierwsze ele­menty. Pojmuje, że dla niej pierw­sza sprawa to - uczyć się. Mógłby jej w tym pomóc pan Lucjan. Nau­ka wnet zaczyna się - od funda­mentów, od ABC.

Aliści raptem na Siemieńskich jak grom z jasnego nieba wali się wia­domość o styczniowej ofensywie. Za­pada decyzja - wiać dalej na zachód. Jednak bez brylantów, któ­rych mają całą puszkę. W rozgardiaszu uciekinierskim mógłby ją im ktoś zrabować. Z innych względów figury z eneszetu, kręcące się przy Siemieńskich, też decydują się nie zabierać z sobą "bombulek" czyli - min kolejowych. Siemieńscy po­stanawiają zamelinować brylanty w piwniczce, do której jest zejście z pokoju, zajmowanego przez nich w Kamiennem. Identyczną decyzję po­bierają w sekrecie przed Siemieńskimi "Brodaty" i "Kmicic". Akt pierw­szy kończy się więc na tym, że mi­ny nieświadome tego faktu, wchodzą w sąsiedztwo z brylantami. Scena powoli pustoszeje. Nie całkowicie. Bo ani pan Lucjan, ani pan Józef nie chcą jechać dalej. Baśce zaś nikt podróży nie zaproponował, bo "słu­gi" są wszędzie.

Drugi akt to już rok 46, a w na­stępnych dwóch odsłonach 47. Po­kój ten sam co w pierwszym akcie. Zamieszkują go trzy dziewczyny pracujące w Zarządzie Kamieniołomów. Jasia - pełna wspomnień z zony amerykańskiej, Bronka - kie­rownik biura, zaharowana pracą zawodową i polityczną, i wreszcie - nasza Baśka. Ale - już odmie­niona. Już po dokonanym pierw­szym skoku w swoją przyszłą nową jakość. Przez pokój przewija się poza tym całe mnóstwo innych "kamieniołomczyków". Pan Lucjan rzecz to zrozumiała, jako mineralog. Pan Józef - bo jakoś tak przylg­nął. Jest - wartownikiem. Ale co dziwniejsza - pan Siemieński, któ­ry właśnie powrócił, oczywiście po swoje brylanty. Jest inżynierem, figurą w Zarządzie, skierowanym do kamieniołomów z ministerstwa. Czeka na sposobną chwilę, by zaj­rzeć do piwniczki. Ale mu brylanty podbiera żona, obłąkana po obozie, i - topi je w rzece.

Prócz starych znajomych autor ukazuje nam w tym akcie nowych ludzi. Stanisława, któremu partia poleciła podźwignięcie z ruiny ka­mieniołomów. I - Michała, techni­ka, o którym przyjąć musimy na wiarę, że w pracy - więc poza na­szym zasięgiem - tryska energią i porywa nią wszystkich. Akt w za­sadzie wypełnia również problema­tyka awansowa. Kompozycyjnie nie jest on jednak tak czysty jak pierwszy. Ma parę scen, teatralnie biorąc, udanych. A więc choćby sa­mą wstępną. A także scenę pojawie­nia się pani Siemieńskiej, o której nie tylko mąż, ale i my sądziliśmy, że zmarła. Również inne sceny z Siemieńskimi aż do jego odjazdu włącznie, są dobre.

Akt trzeci - znów nasz pokój, tym razem z Lucjanem jako lokato­rem głównym - to już rok 1952. Minęło więc pięć lat. Ludzie poszli naprzód. Baśka skończyła uniwersytet Lucjan - zdał doktorat. A Kamieniołomy już nie produkują tłucznia, lecz piękne okładziny dla reprezentacyjnych gmachów. Nawet Józef już nie jest wartownikiem, bo przeszedł do pracy specjalistycznej, produkcyjnej. Taka byłaby jedna li­sta awansów, awansów prostych, chciałoby się rzec, prostolinijnych.

Ale akt trzeci próbuje pokazać nam i inne. Awanse z zahamowa­niem. Awanse z tendencją do jedno-etapowości. Bo tak samo jak istnie­je pojęcie rewolucjonisty jednego etapu, podobnie istnieje pojęcie człowieka, który nie chce już się ru­szyć poza szczebel, na który zaawasował. Taki w sztuce jest naj­pierw Stanisław, a potem Michał. Podobna jednoetapowość to jest problem. I to jeszcze jaki! Wystarczający całkowicie, by - sam dla siebie - wypełnić całą sztukę. Sta­nowi on miąższ problemowy trze­ciego aktu u Stefczyka. Rozsadza też akt swoją wagą gatunkową. Ów akt zgrabnie kończący "po linii ser­ca" wątek Baśki i Michała, który okazuje się tożsamy z postacią Zbiega. Ów akt, gdzie i Jasia poja­wia się, ale już jako agentka obcego wywiadu. I gdzie Stanisław z Bron­ką, już teraz od lat poślubieni, roz­grywają pomiędzy sobą skompliko­waną wewnątrz małżeńską grę pre­stiżową. Od tego wszystkiego akt zaczyna trzeszczeć.

Pęka jednak dopiero w finale. W tym finale, kiedy po swoje "bombulki" pojawiają się panowie "Bro­daty" i "Kmicic". W finale zapro­jektowanym bardzo śmiało. Bo to Baśka - nadal ta sama, odważna, pełna zimnej krwi - ich ujarzmia. Myśl o takim bohaterskim czynie dziewczyny jest artystycznie sympa­tyczną. Ale wydaje się, że cała otaczająca go atmosfera winna być groźniejsza. Tak jak byłą groźna wtedy, gdy Baśka Wiedrówna, odważna i przytomna ratowała Zbiega. Lecz to są rzeczy do dyskusji. Natomiast nie­wątpliwa sprawa, że to, co się dzieje od chwili zapakowania eneszetowców do - jakby rzekł Ubu król - "jamy" jest niemożliwe. Na wyczy­nie Basi rzecz winna się skończyć. A tymczasem sztuka raz jeszcze się rozpływa w różnych wyjaśnieniach, zamykających to ten, to ów wątek. Sądzę również, że kiedy Stefczyk powraca do sprawy "piwnicznej" i kiedy Stanisław dzwoni do władz bezpieczeństwa cała atmosfera jest nadto żartobliwa. Rzecz prosta, że to człowieka cieszy, kiedy U.B. przychodzi sobie zabierać takich "Broda­tych", ale - to nie śmieszy.

O samym przedstawieniu powiedzieć trzeba, że było dobre. Ale jed­nocześnie podkreślić musi się, że przygotowanie dramaturgiczne tekstu przez teatr było niewystarczające. Reżyser Władysław Krasnowiecki tak tę - że powtórzę tytuł własnego felietonu - "Baśkę Wiedrównę i innych" celebrował jak ongi swego doskonałego, katowickiego "Jegora Bułyczowa i innych". A trzeba było w niej dokonać cięć. I to nie skreś­leń dialogowych, których dokonano, ale skreślenia całych zbytecznych wątków. A może Krasnowiecki nie chciał takiej odpowiedzialności brać na siebie? Znaleźliby się jednak w Warszawie tacy, którzy by ją wzięli. Wystarczyło zadzwonić do Związku Literatów po paru pisarzy, których wydaje "Czytelnik", a już oni po starej znajomości i tytułem rewanżu z miłą chęcią wdarliby się sztuce Stefczyka w trzewia, wy­pluwając z niej różne zbyteczne ślepe kiszki.

Z wykonawców wymienić warto doskonalą i w pełni przekonywającą Baśkę - Małgorzatę Leśniewską. Nieco sztywną w ruchach, w paru scenach jednak wręcz znakomitą. Na przykład na samym początku albo w rozprawie z "bombulkarzami". Będzie miał nasz teatr z niej-pociechę. Lucjan Józefa Kondrata - świetny. Ale bo też miał rolę bez słów i zdań - pustaków. Siemieńska Heleny Buczyńskiej - wzorowa, zwłaszcza w widmowej scenie po­wrotu. Parę razy w życiu zdarzało mi się i słowem i pismem zachwy­cać się talentem S. Stępniówny. Tym razem zaś powiem, że ze swy­mi szlochami i piskami stanowczo zagalopowała się. W pozostałych rolach przede wszystkim wybijał się Stefan Wroncki jako "Brodaty". A poza tym - K. Żbikowska, K. Berchardt, H. Kalinowska, W. Nanowski, J. Paluszkiewicz, J. Ziejewski i inni. Żałowałem, że nie widziałem W. Bończy jako Zbiega - Michała, gdyż Antoni Jurasz nie wydał mi się w tej roli szczęśliwie obsadzony. Dekoracje Jana Kosińskiego dob­rze oddawały atmosferę jednego i tego samego pokoju w trzech wcie­leniach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji