Artykuły

Granica obciachu

- Gdy wybierałem aktorstwo, chodziło mi o granie, a nie bezsensowną, gwiazdorską otoczkę. Od jakiegoś czasu myślę, że zbłądziłem, bo ludzie kojarzą mnie z seriali jako komedianta. A kiedyś grałem Hamletów... - zdradza Tomasz Kot. O swoich niełatwych decyzjach zawodowych opowiadają też Bartłomiej Świderski i Marcin Dorociński w rozmowie z Hubertem Musiałem z Kuriera Lubelskiego.

Hubert Musiał: Szkoły aktorskie skończyliście 6-8 lat temu. Dopiero ostatnio Wasze nazwiska stały się znane nie tylko garstce koneserów, ale szarym zjadaczom chleba. Czy aktor rzeczywiście musi odczekać swoje na przysłowiowym mopie? Bartłomiej Świderski: Na palcach jednej ręki można policzyć tych, którym od razu udało się wskoczyć na szczyt. Większość musi zaczekać, a czekanie spala. Rok po szkole zagrałem u Marka Kondrata w "Prawie ojca" i zrobiłem "Avalon". Abstrahując od tego, jakie to są filmy, dla mnie, młodego chłopaka, to było coś. I po mocnym otwarciu życie zgotowało zimny prysznic. Przez trzy lata nie dostałem żadnej propozycji. W teatrze też nie było dużo lepiej. W ciągu jednego sezonu zagrałem tylko dwa spektakle. To było pierwsze poważne tąpnięcie w moim życiu. Żeby nie zwariować, zająłem się muzyką. Tak powstał zespół Grejfrut, z którym najpierw wygrałem opolskie Debiuty, a potem zniechęciłem się do polskiego show-biznesu. Marcin Dorociński: Szkoła nie przygotowuje aktora do tego, że życie studenta, kiedy się pali papierosy i pije wódkę, kończy się po czterech latach. Potem zaczyna się ściema i walka. Bo aktor po skończeniu szkoły jest jak kosmonauta, który wyszedł w przestrzeń kosmiczną, a tam pękł mu kombinezon. Znikąd pomocy. Mój martwy okres był krótszy. Nie miałem angażu przez miesiąc. Z braku propozycji byłem kelnerem i stałem na bramce w klubie Blue Velvet. Jeśli chodzi o oczekiwanie, to w 1999 roku zagrałem główną rolę w filmie "Krugerandy". Gdyby wypalił, kariera potoczyłaby się inaczej. Film nie trafił do szerokiej dystrybucji. Musiałem grać mniejsze role i skupić się na teatrze. Dzięki temu spotkałem mnóstwo mniej lub bardziej doświadczonych aktorów i wielu fajnych i niefajnych reżyserów. To nauczyło mnie pokory. Dlatego, kiedy ktoś pyta, czy sukces mnie nie zmienił albo czy po dwóch filmach w Gdyni mi nie odwaliło, odpowiadam, że jestem już na to za stary.

Tomasz Kot: Moim dramatem jest to, że z zewnątrz wygląda to tak, że zanim skończyłem szkołę, zacząłem grać epizody, a potem same główne role. Ale też nazapieprzałem się na tej szczotce, że hej. Na studiach musiałem sam się utrzymywać. Prowadziłem imprezy dla browarów, wódek itd. Jeśli chcesz zrozumieć, co to znaczyło dla mnie, wyobraź sobie kartkę ze szkolnego zeszytu, która jest podzielona na część właściwą i margines. W przypadku fuch talent idzie w margines. Jednym z moich najgorszych przeżyć było prowadzenie przez wakacje piwnych biesiad dla jednego z browarów. Po kilku tygodniach zacząłem bać się powrotu do szkoły. Nie wiedziałem, czy jestem w stanie pracować nad Czechowem i Szekspirem.

Wam też zdarzało się skusić na łatwą kasę i przekroczyć kiedyś granice aktorskiego obciachu?

- BŚ: Pieniądze szczęścia nie dają, ale pomagają żyć, zwłaszcza w Warszawie. Nie dostaję zbyt wielu takich propozycji, dlatego że organizatorzy wolą do tego typu zadań ludzi charakterologicznie uładzonych, a ja jestem rockandrollowy w obyciu. Jestem przekonany, że jeśli podczas prezentacji nowego modelu samochodu goście nawalaliby zbyt głośno sztućcami, pojechałbym im jakimś tekstem. A że mam specyficzne poczucie humoru i nie opindalam się, mogłoby się to skończyć różnie. Nie robię też tego jeszcze z innego powodu. Organizatorzy tych imprez wymagają ode mnie wejścia w rolę lowelasa, a tego wizerunku chcę się pozbyć.

- MD: Granica obciachu zależy od nas samych. W tym zawodzie niesprawiedliwe jest to, że po studiach, nie mając co jeść, człowiek musi robić straszne rzeczy za kilkaset złotych, a potem, jak już jest wartościowy dla rynku i stawkę za dzień ma dużo większą, dostaje propozycje zrobienia reklamy albo zakupu samochodu za półdarmo. Kilka lat temu prowadziłem imprezę promocyjną dla pieniędzy. Byłem przebrany za Bonda, miałem przygotowany tekst, prezentowaliśmy produkt. Mimo to byłem mokry ze wstydu. Zastanawiałem się, co ja tu robię. Nie potrafiłem się wyluzować i myśleć tylko o pieniądzach, które dostanę.

Gracie w serialach: Tomek w czterech, Bartek w dwóch, a Marcin w jednym. Nie boicie się syndromu serialowca?

- BŚ: Nie mogę mówić, że się boję, bo w tym jestem. Serialowość jest nie do uniknięcia. Skoro w "Magdzie M." występuje pani Anna Polony czy Magda Cielecka, nie możemy już traktować seriali jako aktorstwa gorszej kategorii. Jestem aktorem do wynajęcia i swoje role staram się grać najlepiej jak potrafię. Ale aktor też ci Bóg wie czego nie zrobi, gdy ma słabego reżysera i krzywy tekst. Nie jest kłopotem zagrać świetny tekst. Dlatego uważam, że dobrym pomysłem na egzamin do szkoły teatralnej byłoby granie scen z seriali. Trzeba tylko wybrać same rzepy.

- MD: Mnie nie dotknął syndrom gwiazdy serialu. Ale w "Barbórce" Macieja Pieprzycy zagrałem gwiazdora, który oprócz serialu nie ma nic. Na Śląsku spotkał inny świat i ludzi, dla których co innego jest ważniejsze. A mogło być i tak. Grałem przecież w "Miasteczku" i w "Marzeniach do spełnienia". Na szczęście to były krótkie seriale. Gdybym posiedział w nich kilka lat, nie wiem, co by dzisiaj było. W te wakacje zagrałem w serialu. Zobaczyłem, że ludzie pracują po kilkanaście godzin, bez dnia przerwy. Bo w serialu wszystko robi się na akord, oby szybciej. Jak w takich warunkach można mieć świeży umysł, jak mieć świeże pomysły?

- TK: Przed rozpoczęciem zdjęć do "Skazanego na bluesa" [na zdjęciu] pojechałem porozmawiać z Kidawą. Zapytał: "Co kochasz najbardziej?". Odpowiedziałem mu: "Grać. Wyjść przed ludzi. Nie chodzi o ekshibicjonizm, nie chodzi o popis, ale lubię być tłumaczem dla widowni". On mi na to: "Rysiek też lubił śpiewać". Problem polega na tym, że w Polsce kręci się kilka filmów. Czuję, że mogę dużo zaoferować, ale nie ma możliwości. W serialu brakuje mi łez, daję 15 proc. wysiłku ze 100, które jeszcze dwa lata temu dawałem z siebie w teatrze. Rola w serialu może mieć w sobie większy albo mniejszy żar. Prawdziwy ogień jest tylko w teatrze.

Czy aktor może żyć bez teatru?

- BŚ: Może. Moje doświadczenia z teatrem to - mówiąc delikatnie - rozczarowanie. Na studiach marzyłem o tym, by być w Teatrze Starym w Krakowie albo w Teatrze Studio w Warszawie. Udało mi się, jeszcze na czwartym roku trafiłem do Teatru Studio. Nie jestem typem, który jak starsi koledzy siedzi cicho tylko po to, żeby firma zapłaciła za mnie ZUS. Ja sobie na ZUS zarobię. Wytrzymałem trzy i pół sezonu. Powtarzano mi, że teatr ma mnie rozwijać i przez 3 miesiące próbowałem sztukę, a potem grałem ją cztery razy na krzyż co dwa miesiące. To są brednie, ja w to nie wierzę. Tak samo, jak nie wierzę w to, że po 10 godzinach planu zdjęciowego można pojechać na 19.00 na spektakl i zagrać go dobrze. A w przerwie obiadowej jeszcze dubbing pacnąć...

- MD: Cały czas jestem związany z teatrem, mam inne zdanie. Teatr jest kuźnią. W moim przypadku to znakomity odnośnik, bo mój ojciec przez 45 lat pracował jako kowal. W teatrze ma się 3-4 miesiące na przygotowanie roli, a w wypadku Krystiana Lupy pół roku albo i więcej. Tego w filmie nie ma. Każdy wieczór w teatrze to petarda emocjonalna, która nie da się porównać z niczym. Nie potrafiłbym z tego zrezygnować.

- TK: Teatr to mięso aktorskie. Jak coś nie wyjdzie w serialu, kręci się dubel, w teatrze jest trzeci dzwonek i nie ma wyjścia. To jest linia frontu i muszę grać na stówę. Zawsze będę pamiętał swoje 30. przedstawienie "Hamleta". Ono zmieniło moje życie. Moją najważniejszą rolą w karierze jest Henryk w "Ślubie" Gombrowicza. Kiedy go grasz, wszystko rodzi się w twojej głowie i wszystko w niej umiera. Jesteś na scenie od początku do końca i nie możesz zejść.

Jak reagujecie na określenie "ładny chłopiec"?

- TK: Gdy wybierałem aktorstwo, chodziło mi o granie, a nie bezsensowną, gwiazdorską otoczkę. Od jakiegoś czasu myślę, że zbłądziłem, bo ludzie kojarzą mnie z seriali jako komedianta. A kiedyś grałem Hamletów... W szkole byłem modelowym ojcem, bo potrafiłem z tekstów, nad którymi pracowaliśmy, wyciągnąć więcej niż koledzy. Mam taki warsztat, że mogę uderzyć w każdym kierunku. Chcesz łez, dam ci łzy. Jeśli chcesz, to cię rozśmieszę.

- BŚ: Ktoś może sądzić, że to określenie jest miłe, bo to komplement, ale tak naprawdę nie jest to śmieszne. Czy żeby tego nie słuchać, mam sobie zrobić na twarzy blizny? Ale skoro reżyserzy castingowi nie potrafią sobie wyobrazić kogoś bez zarostu i z zarostem, to jak mogą wyobrazić sobie, czy ktoś będzie potrafił zagrać czy nie?

- MD: Kiedyś mnie to drażniło. Do "Pitbulla" spiłowałem sobie połowę zęba, a razem z nią pewien bagaż aktorstwa. Spadło ze mnie napięcie i krygowanie się, choć jego resztki Patryk Vega musiał ze mnie zdejmować jeszcze na planie. Dziś już nie. Znów chętnie zagrałbym ładnego chłopca albo... aptekarza.

Podkreślacie cały czas, że jesteście zwykłymi chłopakami. Czy czujecie kompleks prowincji?

- BŚ: Każdy, kto przyjeżdża z prowincji, ma obciążenie wewnętrzne, nawet jeśli się do tego nie przyznaje. Prowincja daje pewnego rodzaju świeżość, daje imperatyw i wewnętrzną siłę. Do pewnych rzeczy trzeba dojść samemu. Długo odczuwałem kompleks Bielawy. Zgodnie ze stereotypem do szkoły filmowej dostają się tylko dzieci aktorskie. A że ja wywodzę się z rodziny niezwiązanej z żadnymi tradycjami artystycznymi, więc moją decyzję w szkole kwitowano uśmieszkami politowania. Gdy już w szkole patrzyłem na rówieśników z większych miast, widziałem luz i rzeczy, które oni dostali od życia na tacy. Mnie nikt nie pomagał. Nawet wybór tekstów na egzamin do szkoły był moją indywidualną sprawą.

- TK: Moje ulubione filmy to "Gladiator" i "Braveheart". Czuję się jak ci bohaterowie. Jestem najemnikiem, biorę miecz do ręki i jazda. Kiedy stwierdziłem, że chcę być aktorem, rodzice byli przerażeni. Byłem tak zdeterminowany, że mi zwisało, czy to jest Łódź, Kraków czy Warszawa. Padło na Kraków, bo tam był pierwszy termin egzaminów. Na dwadzieścia miejsc zdawało 700-800 osób i kiedy dostałem się, rodzice byli w szoku, bo nie byłem synem aktora. Zamiast pleców miałem pięści, umysł i serce. Jeśli czujesz się człowiekiem walki, to kiedy napotykasz przeszkodę, musisz ją pokonać. Ludzie z miast nie rozumieją tego, że jeden musi przyzwyczaić się do tego, że są tramwaje, a inny, że trzeba walczyć o swoje.

Pamiętacie swój pierwszy dzień w wielkim mieście?

- MD: Nigdy nie czułem się chłopakiem ze wsi, bo Kludzienko to taka wieś, jak z koziej ***** worek na mąkę. Kiedy powstał tam Instytut Mechanizacji i Elektryfikacji Rolnictwa, stanęły bloki. Wychowałem się w jednym z nich. Czuję się warszawiakiem, choć ostatnio częściej myślę o tym, żeby wyprowadzić się gdzieś za miasto, mieć kawałek ogródka i uprawiać pomidory.

- BŚ: Miejskie szlify zdobywałem w Krakowie, potem była Łódź i dopiero stolica. Szybko "łyknąłem" Warszawę, przede wszystkim dlatego, że wiedziałem, że jest to miasto, w którym zostaję na najbliższe iks lat, więc nie mogę się na dzień dobry na nie obrazić.

- TK: Nie traktuję Warszawy jak księżnej Diany, jako bazy końcowej. To kolejne miasto na mojej drodze. Prawdopodobnie nie ostatnie, bo od 10 lat moja droga polega na nieustannej zmianie miast. Jadąc do Warszawy, po kilku latach w Krakowie, wiedziałem, czego mogę się po tym mieście spodziewać i jak reagować na różne sytuacje. No i zaskoczyły mnie cztery wyjścia w metrze. Przez pierwsze dwa miesiące uczyłem się kierunków. Jeżeli logicznie analizujesz sytuację, to możesz wygrać. Nie tylko w metrze. Może jestem z małego miasta, ale szybko myślę.

Czy czujecie, że jesteście w centrum zainteresowania branży?

- MD: Nie, broń Boże. Wprawdzie jest pracy więcej, ale nie jest tak, że jestem zalewany scenariuszami. Polska to nie Stany. Zagrałem w "Vinci" policjanta, potem zagrałem w "Pitbullu" policjanta, potem zagrałem w "Fali zbrodni" policjanta i teraz w kontynuacji "Sfory" gram policjanta. Robię to, bo nie muszę wciąż grać jednej roli, więc mogę trochę pomyśleć o swoim rozwoju.

- BŚ: Od jakiegoś czasu mam dużo pracy, nie mam problemów finansowych, za to kwestia czasowa jest trudna do ogarnięcia. Dlatego zdarza mi się odmawiać. Są ludzie, którzy tego nie potrafią i biorą wszystko jak leci, ale mnie to nie bawi, bo nauczyłem się cenić swój wolny czas. Jeśli pracuję, zarabiam i mam satysfakcję z tego, co robię, i jeśli mam do wyboru zagrać gdzieś jeszcze, wciskając to w cztery wolne dni, które mam, to z tego rezygnuję. Wolę odpuścić, niż się zarżnąć w robocie.

- TK: Ja to czuję. Młody aktor, kiedy dostaje etat w teatrze, musi płacić frycowe. W teatrze zarabia się etat i normę, którą się wyrabia. A aktor, który wchodzi do teatru, nie ma żadnych norm. Przez 7-8 miesięcy po szkole zarabiałem 450 zł miesięcznie. Pamiętam smak biedy i tym bardziej szanuję pieniądze, które mam. Słyszę: "Masz, czego chciałeś". Koledzy po fachu nazywają mnie "Bierobot" albo "drugi Niemczyk". A ja nie wiem, czy tego chciałem. Mój wybór był iluzoryczny. Szedłem swoją drogą, na rozstajach zobaczyłem trzy różne samochody. Nie wiedziałem, co który ma pod maską ani gdzie mnie zawiezie. Wybrałem ten, który w danej chwili mi się podobał. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Ostatnio na planie poczułem, że przegiąłem. Że gubię się już nie tylko w tym, w którym mieszkaniu mam jaki garnitur. Porządkuję swoją sytuację, układam wszystko od początku. Zmieniam krok marszu, redukuję bieg. Odmawiam. Cel mam wciąż ten sam: osiągnąć swój status i dyktować swoje warunki gry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji