Głosuję na Wścieklicę
Zwyczajne wiejskie podwórko, w jakimś raczej dość przeciętnie prosperującym gospodarstwie. Z tyłu sceny zabudowania domowe, z boku druciany, mocno dziurawy płot, przez który to gawiedź wiejska obserwować będzie co chwila chlubę tej wsi i najlepszego kandydata na wójta. Na środku sceny dorodny, wąsaty chłop, rozprawia właśnie z Żydem - lichwiarzem i gminnym pisarczykiem. Wszyscy mówią niby to gwarą, ale jakoś inaczej, bardziej intelektualnie i z miejska. Pisarczyk cytuje Bergsona, Żyd powołuje się na Kanta i Schopenhauera. Gospodarz z zadziwiającą swobodą podejmuje pasjonujący go wątek o zaniku indywidualności w miarę rozwoju cywilizacji i życia społecznego. Nietrudno już chyba domyślić się, gdzie się znajdujemy. Takie rozmowy i takie postacie możliwe są tylko w teatrze Stanisława Ignacego Witkiewicza-Witkacego.
Teatr Polski w Poznaniu, ze wszystkich jego sztuk, w szczególny sposób upodobał sobie jedną, skoro po 12 latach do niej to właśnie powraca. "Wścieklicę" miał on bowiem w swoim repertuarze relatywnie rzecz biorąc nie tak dawno, bo w 1978 roku z niezapomnianym Aleksandrem Błaszykiem w roli tytułowej i Marzeną Trybałą jako panną Lektorowiczówną. I był to - jak pamiętam - największy sukces artystyczny tego teatru owych lat. Spektakl robił wrażenie, ale czegoś jednak jakby mu brakowało. Największym urokiem a zarazem i atutem dramatów Witkacego są bowiem jego nieprawdopodobne aluzje oraz dziwnie jakoś sprawdzające się proroctwa. A tych wówczas jakby jednak zabrakło. No bo któż w latach siedemdziesiątych był w stanie, tak jak przed wojną, pasjonować się podobieństwem losu i postaci Wścieklicy do Wincentego Witosa? Tymczasem dzisiaj, ów wąsaty, genialny samouk, trzęsący Sejmem i pragnący całą duszą zostać prezydentem, dziwnie kogoś nam jednak przypomina. Ale kogo? I to właśnie nadaje przedstawieniu w Teatrze Polskim jakby drugie dno. Sprawia, że ten "Wścieklica" jest znowu żywy, aktualny i tak pełen aluzji.
Zręcznie wykorzystał to reżyser spektaklu Jacek Bunsch. Już na frontonie teatru wita widzów, rzucające się w oczy z daleka, hasło. "Wybory 90. Głosujcie na Wścieklicę". Wchodząc do teatru, na foyer, mamy przed sobą na telewizyjnym monitorze wąsatą twarz, przemawiającego do nas, polityka z ludu. Ale przedstawienie w Polskim jest tak żywe i intrygujące nie tylko poprzez sam kontekst chwili i aluzje. I trzeba zgodzić się z premierową wypowiedzią Grzegorza Mrówczyńskiego, że jest to najlepszy, tak teatralnie jak i aktorsko, spektakl na tej scenie w tym, a zapewne także i w poprzednim sezonie. Z kilkoma co najmniej znaczącymi rolami. Przede wszystkim tytułową Mariusza Puchalskiego, chociaż równie interesująca aktorsko jest tu Lektorowiczówna - Małgorzaty Mielcarek. Podobnie jak Żyd Mlaskauer w interpretacji świetnie czującego się w typowo farsowo-groteskowej roli, Wojciecha Siedleckiego czy Anabazys w cynicznie-ironicznym ujęciu Andrzeja Wilka.
Na "Wścieklicę" przyjechałem wprost z Kalisza po obejrzeniu iluś tam festiwalowych produkcji teatralnych. I oglądając ten spektakl bezwiednie wciąż jeszcze porównywałem go ze stającymi w konkursowe szranki przedstawieniami. Otóż pokazany w Kaliszu "Wścieklica" na pewno zostałby zauważony. Bo też i jest w tym coś zastanawiającego. W skali kraju teatr podupada i obumiera, a właśnie w Poznaniu jest zupełnie inaczej...