Artykuły

Wywoływanie upiorów

Proszę łaskawie rzucić okiem na pomieszczone obok strofy (malutki urywek z "Dziadów" przełknie, mam nadzieję, nieskora do poetyckich zachwytów "Polity­ka"). Słowa wieńczące prolog III Części to nie tylko jeden z naj­piękniejszych fragmentów drama­tu, to także jeden z podstawowych kluczy interpretacyjnych.

Monolog nieokreślonego bliżej w dramacie Ducha budził od dawna daleko rozbieżne sądy mickiewiczowskich komentatorów.. Żeby mówić tylko o skrajnościach: jedni dostrzegali w nim próbę wbudowywania w Boski porządek świata wolnościowych ideałow Rewolucji Francuskiej, inni - z przeciwnego bieguna - doszukiwali się tu prolegomeny szatańskiego kuszenia Konrada, prowokowania, jego pychy podczas Wielkiej Improwizacji. Także teatr bardzo rozmaicie odczytywał te strofy. W słynnej inscenizacji Leona Schillera głos niewidocznej postaci płynął z ciemnej loży prosceniowej; widzowie zapewne mieli wrażenie, że dobywa się gdzieś z boku, spomiędzy nich. U Swinarskiego kwestie Ducha otrzymał Anioł Szary: ten, z pary niebiańskich wysłanników, bliższy zie­mi, wyrozumiały. U Hanuszkiewicza słowa te mówił Anioł Wygnany, gorzki starzec. W pierwszych dwóch inscenizacjach Krystyny Skuszanki (1962, 1964) monolog Ducha znalazł się na końcu; wieńczył spektakl.

Co można powiedzieć o inscenizacji "Dziadów", w której słowa "Człowieku! gdybyś wiedział..." wypowiada upozowana w konarach drzewa, krwawo podświetlana dama wbita w bajkowy kostium królo­wej nocy (ale pożyczony z trzeciorzędnej opery), przemawiająca lu­krowanym, ociekającym słodyczą głosem Aleksandry Zawieruszanki?!

Z ogromną niechęcią zabieram się do recenzowania tego przedstawienia. Obiecałem wszakże Państwu, rozpoczynając kiedyś tę serię komentarzy, iż miast biadać nad ogólnym upadkiem sztuki scenicz­nej, będę wyławiał raczej takie zja­wiska teatralne, które zasługują na uwagę, życzliwość, pomoc. Spektakl, o którym mowa, z pewnością do nich nie należy; jedynym powodem zainteresowania nim jest ranga utworu w połączeniu z dumną firmą teatru. Aliści przedstawienie z ran­gą "Dziadów" i ideą teatru narodo­wego ma rozpaczliwie mało wspól­nego; z tą inscenizacją nawet pokłócić się porządnie nie sposób. Zajęcie recenzenta - drugi powód do niechęci - sprowadza się tu do wytykania elementarnych niekonsek­wencji, błędów. I nie jest to żadna sztuka - dostrzec je musi w przed­stawieniu każdy uważny widz.

Rzecz toczy się na cmentarzu; wszystkie sekwencje, także Scena więzienna, także Bal u Senatora rozgrywać się będą śród mogił i krzyży. Być może ta jedność przestrzenna scenografii Katarzyny Kę­pińskiej miała być elementem spajającym spektakl; trudno wszak dostrzec jakiekolwiek konsekwencje inscenizacyjne takiego założenia. Obrzędowa II część wyinscenizowana jest z ostentacyjną, operową, rzekłoby się teatralnością. Poszczególne postacie z gromady przyjmują na siebie role wywoływanych duchów: zrzucają czarne opończe pod spodem mają białe szaty i odgrywają męki zjaw. Guślarz - nie żaden szaman, raczej niemłody, romantyczny inteligent - kwituje każdą spowiedź solennie odśpiewanym refrenem: "A kto prośby nie posłucha..."; muzyka Adama Walacińskiego, choć nowocześnie harmonizowana, jest bardzo z ducha dziewiętnastowiecznych, Moniuszkowskich "Widm". Od razu mamy więc kolizję jakiejś quasi-psychodramy z operową umownością, a to dopiero początek. Inscenizatorka włączyła Część IV do Części II, zjawia się więc na cmantarzu grecko-katolicki ksiądz z dziateczkami. Trudno zrozumieć po co; trudno także, co gorsza, pojąć, skąd bierze się tu Gustaw, jego milczący udział w obrzędzie zredukowany został bowiem do minimum. I tak od pierwszych chwil nieustannie gubią się podstawowe motywacje, kłócą stylistyki, a przedstawienie za nic nie chce dać się złożyć w całość pozwalającą choćby na próbę wejrzenia w inscenizatorskie intencje.

Nie ma co ukrywać, (a rzecz nie dotyczy tylko Teatru Narodowego) cały polski teatr jest dziś owład­nięty głuchotą na metafizykę, i głu­chotą na wielką poezję; choroba jest postępująca, a nieliczni nie zarażeni potwierdzają tylko powszechność epidemii. Można nie kochać "upiora polskiego romantyzmu", można bro­nić się przed jego wpływem, jeśli się go uważa za zgubny, ale, na mi­ły Bóg, trzeba o nim myśleć serio. Cokolwiek myśleć o "Dziadach" nie jest to bajeczka dla dzieci; Mic­kiewicz przemawia do dzisiejszych odbiorców dorosłym, zadziwiająco współczesnym językiem. Dlaczego zatem nieszczęsne teatry wkładają jego słowa - czy słowa innych poe­tów romantycznych - w usta aniołków i diabełków pożyczonych wprost z jasełek? Cała kosmiczna wojna o ludzką duszę - a zatem cały sens buntu Konrada wobec Bo­ga, jego dźwignięcie się w buncie na skraj bluźnierstwa, późniejsze egzorcyzmy i łaska widzenia Księdza Piotra - cały metafiizyczny sens dramatu zostaje w spektaklu Krystyny Skuszanki pomniejszony, zdeprecjonowany, może nawet unieważniony, ośmieszony.

Dalibóg, nie wiem więc o czym właściwie są te wolskie "Dziady", z których poezja wyparowała, a metafizyka poszła do przedszkola. O więzionych Filomatach - nie, po­nieważ Scena więzienna, jest naj­wyraźniej "puszczona", monotonna, z niewyprowadzonymi głównymi konfliktami. O okrutnym Nowosilco-wie - nie, gdyż Krzysztof Chamiec nie zechciał dostrzec, że dana mu jest w Mickiewiczowskich słowach charakterystyka postaci o wiele bo­gatsza niż tanie grubiaństwo. O czym - czy to jest w ogóle do­bre pytanie wobec przedstawienia, w którym co krok trafiają się takie kwiatki, jak apostrofa Senatora do Księdza Piotra "...mój czarny cherubie". Słowa zgodne z tekstem, tyle że w przedstawieniu zakonnik jest siwy a habit ma brązowy: aktor mówi więc coś, co jest pozbawione elementarnego sensu sytuacyjnego, fałszywe, nielogiczne, a jednak nie dzwoni mu w mózgu żaden sygnał alarmowy; przeciwnie, mówca przelatuje głupią kwestię licząc, że nikt się nie połapie. Tak płyną w tej inscenizacji wielkiego narodowego dramatu słowa puste, nieprzeanali­zowane, wyzbyte swojego bogactwa, ubogie w emocje. Najdrastyczniej kłuje to w oczy podczas Wielkiej Improwizacji wyrecytowanej przez Jacka Dzisiewicza w jednej tonacji gniewnej, zdziwionej ironii, mono­tonnej, pełnej potknięć, przejęzyczeń, pomyłek. Cóż tu mówić o interpreta­cji, gdy wszystko wali się na o wie­le wyższych piętrach.

Wszystko? Wymieńmy dla po­rządku role wyłamujące się spod sztampy i aktorskiego banału: pani Rollison Ewy Krasnodębskiej, Guślarz (tak pomyślany) Eugeniusza Kamińskiego. A przede wszystkim - niespodzianka - Ksiądz Piotr Gustawa Krona. Niespodzianka, bo aktor ten, kiedyś znakomity, niebezpiecznie skwapliwie w ostatnich latach sięgałpo łatwe chwyty, szarżował i szmirzył. Tu jest skupiony, konsekwentny, powściągliwy, mocny w wyrazie; bardzo czysto zbudowana rola. Cóż z tego jednak, skoro widzenie Księdza Piotra gra­ne chwilę po groteskowej dyspucie z tą krwawą damą nie ma, i nie może mieć żadnej teatralnej mocy, rozpływa się w bezmyślnej całości.

Teatr Narodowy w obecnym kształcie, pod kierownictwem artystycznym Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego funkcjonuje od pierwszych miesięcy 1983 roku. Ich nominacja zbiegła się z innymi ów­czesnymi decyzjami w życiu teatral­nym: z rozwiązaniem ZASPu, usunięciem z dyrekcji Hanuszkiewicza i Holoubka, zagrożeniem likwidacją Teatrowi Dramatycznemu. Przypo­minam o tym nie po to, by wysta­wiać rachunki (nie byłyby one zresztą takie proste; poprzednia formuła Teatru Narodowego także musiałaby podlegać ocenie), lecz po to by powiedzieć rzecz oczywistą: Krasowscy w Narodowym zaczynali nie od zera, lecz od pułapu ujemnego, nominowani byli na przekór środowisku i opinii publicznej. Swoją pozycję wyjściową jeszcze pogorszyli buńczucznymi oświadczeniami, że są szczególnie predystynowani do prowadzenia sceny narodowej (vide np. wywiad w "Życiu Literac­kim" nr 31/1984). A nieszczęścia do­pełniła część krytyki. - Dejmek w wywiadzie dla "Polityki" nazwał ją "urzędową" - podbijającą bę­benka i piejąca zachwyty po każ­dym, najsłabszym nawet przedstawieniu. I tak oto piąty już rok (z perturbacjami związanymi z poża­rem) funkcjonuje w Warszawie teatr, którego słabiutki poziom artystyczny jest tajemnicą poliszyne­la, który wciąż nie ma własnej wi­downi (dziatwa szkolna od szóstego rzędu w górę nawet na premierach, jest tego dostatecznym dowodem), który sadzi się na ambitny reperuar, same wielkie tytuły i który nie pozbywa się ani nawet na chwi­lę pysznego, spokojnego, samoza­dowolenia. Żałosne "Dziady'" są te­go świadectwem koronnym.

W gruncie rzeczy litania pretensji zgłaszana w tej smutnej recenzji zmieściłaby się w całości w jed­nym, podstawowym zarzucie-worku, który należałoby wreszcie sformu­łować: jest to zarzut całkowitej ar­tystycznej nieodpowiedzialności. Aż głupio przypominać twórcom Teatru Ludowego w Nowej Hucie, jednego z najważniejszych w swoim czasie w Polsce, elementarne oczywistoś­ci: że do najtrudniejszych zadań re­pertuarowych trzeba dopiero zbu­dować i wypróbować zespół, że re­pertuar musi być odbiciem rzeczy­wistych możliwości wykonawczych i interpretacyjnych, a nie zestawem wielkich tytułów bez pokrycia w praktyce. Teatr Narodowy, taki ja­ki jest obecnie, znakomicie zadowa­la urzędników od kultury: mogą oni odfajkowywać "ważkie pozycje repertuarowe", ich oczywiście głowa nie boli o to, że nie znaczą one nic!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji