Artykuły

Nieobecni na rozstań moście

"Nieobecni" w reż. Dariusza Lewandowskiego w Teatrze im. Osterwy w Gorzowie Wlkp. Pisze Dariusz Barański w Gazecie Wyborczej - Gorzów Wlkp.

Co to jest miłość? Pyta Jonasz Kofta. Odpowiedzi szukamy w pewnej kamienicy z pogranicza realnego życia i bajki. Wydaje ci się, że masz odpowiedź: oto jest miłość? Nie, to tylko "c" nie wybija poecie na maszynie do pisania.

Jonasz Kofta to autor skądinąd takiego przeboju jak "Radość o poranku", zaczynającego się od słów: "jak dobrze wstać skoro świt". Ponoć żartował, że kazano mu napisać o czymś, czego nigdy na oczy nie widział.

Po tym, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy w Teatrze Osterwy w sobotni wieczór, ta anegdota nabiera nowych, nieco mniej frywolnych odniesień. Pół biedy, jeśli komuś nie dane oglądać poranka z powodu hucznej "radości o zmierzchu". Ale jeśli nie warto wstawać skoro świt, bo zamiast żyć wpada się w ciąg powtarzających się każdego dnia tych samych zdarzeń, bezsensownej, jednostajnej rutyny?

Jeśli ktoś wybierał się na widowisko muzyczne, złożone z mniej lub bardziej atrakcyjnie zestawionych szlagierów, zaśpiewanych pięknie i melodyjnie, wpadających w ucho i pozytywnie (a w najgorszym razie refleksyjnie) nastrajających do życia, to pewnie czuje się zawiedziony. Spektakl Dariusza Lewandowskiego to zupełnie inna kategoria. Tak, to są piosenki, niektóre nawet bardzo znane. Ale to nie jest po prostu rozrywka, tylko sprawy ważne, egzystencjalne.

Właściwie piosenki Kofty są pewną osią, szkieletem dla tego spektaklu, ale też są dawkowane publiczności bardzo oszczędnie. To nie one są tu bohaterem samym w sobie, ale treści, które niosą ze sobą. Ile ich jest? Sześć, może siedem. Publiczność jest zapraszana do oglądania tej samej krótkiej historii wielokrotnie. To jakby zakrzywienie czasoprzestrzeni, jakby trójkąt bermudzki, który wsysa życie tych kilku lokatorów kamienicy. Ich życie się toczy jak diabelskie koło w lunaparku, a oni w swoich krzesełkach raz są na górze, raz na dole, ale nie mają na nie wpływu. Nie mogą z niego wysiąść, chyba że przyjdzie kolej na ich "Stopklatkę".

Biorąc przykład z popkultury, można by porównać tę powtarzalność sekwencji, te powielane obrazki codziennego dnia do przygody bohatera filmu "Dzień świstaka", który co rano budzi się i odkrywa, że wszystko wydarza się tak jak dnia poprzedniego. I cokolwiek by nie zrobił, nie ma na to wpływu. I tak budzik zadzwoni o 6 rano, i tak będzie 2 lutego.

Jednak każda z odsłon tego kolorowego komiksu, choć powtarzalna, wnosi nowe wątki, dodaje nowych znaczeń. I oczywiście każda jest oczekiwaniem na kolejną piosenkę. A te piosenki, w świetnej aranżacji Piotra Hajduka, są właśnie o nich: o tych ludziach żyjących w jakiejś magicznej kamienicy z pogranicza rzeczywistości i bajki i jednocześnie NIEOBECNYCH, pogrążonych w rutynie codzienności, niezdolnych wyrwać się z roli przypisanej im przez Reżysera, samotnych, choć poszukujących miłości.

Bo właśnie to pytanie nurtowało poetę najbardziej. Jak zauważyła kiedyś Magda Umer, w zbiorze "Co to jest miłość" jest ze 300 wierszy na ten temat, ale odpowiedź nie pada. Gombrowicz stwierdził, że niepoważna literatura rozwiązuje problemy, a literatura poważna je stawia. W tym sensie więc teksty Jonasza Kofty są poezją jak najbardziej poważną.

Z takiego więc poważnego materiału na poważny temat Dariusz Lewandowski, znany aktor, reżyser i choreograf zrobił piękny, całkowicie autorski spektakl. Poruszający, zastanawiający, a jednocześnie bardzo barwny i plastyczny. A przy tym w każdym calu jest to profesjonalna produkcja, jeśli nawet na scenie muszą pojawiać się dzieci. Niezwykła scenografia, z jednej strony technicznie bardzo pomysłowa i rygorystycznie podporządkowana strukturze widowiska, z drugiej strony też dopowiadająca wiele swoją własną symboliką. Dla gorzowian tym bardziej interesująca, że nawiązuje do jednej z pustych śródmiejskich kamienic, starej introligatorni na ul. Obotryckiej. Osobną wartość stanowią światła, które grają razem z aktorami, razem ze scenografią.

W tym spektaklu zresztą wszystko musi być dopięte na ostatni guzik: każdy ruch czy choreografia muszą być poprowadzone jak po sznurku. I bez wpadek. Taki rygor narzuca forma przedstawienia, powtarzalność sekwencji, które muszą być z jednej strony perfekcyjnie w detalach powtórzony, a jednocześnie w odpowiednich momentach modyfikowane. Kojarzy mi się to nawet z popularną dawno temu, bodajże drukowaną w Przekroju, zabawą w "Rozpoznaj 10 szczegółów różniących oba obrazki". To, co w zamyśle ma je różnić, jest oczywiście widoczne dla widza gołym okiem. A to, czego nie widać, zapewne będzie tematem aktorskich anegdotek. Tu szacunek zwłaszcza dla Bartosza Bandury (Poeta), który dzielnie stawia czoło dosłownie "karkołomnemu" wyzwaniu zamieszkania w swoistym kołowrocie życia.

Trzeba przyznać, że w ogóle ze swojego zadania aktorzy wywiązują się znakomicie. I nie tylko z tego. Piosenki. To duża wartość tego spektaklu, bo poznajemy Koftę nieco z innej strony. Jak to mówił reżyser jeszcze przed premierą - "wyciskamy samo sedno".

Faktycznie rewelacyjna Marzena Wieczorek w "Sambie przed rozstaniem" udowadnia (co też jest zasługą aranżera), że Hanna Banaszak to sobie śpiewała sambę, a dramatyzm strachu "przed rozstaniem" można usłyszeć dopiero na "Nieobecnych". Albo Jan Mierzyński wołający przejmująco "gloria, gloria, alleluja". Czy Joanna Rossa, która śpiewa "Jego portret", a gra w spektaklu postać matki. Czyżby tą jedną z najpiękniejszych polskich piosenek o miłości chce odpowiedzieć chłopcu pytającemu: Co to jest miłość? I nadaje tym znanym słowom Jonasza Kofty zupełnie nowy wymiar? Jest jeszcze Michał Anioł, smutnie nieporadny Mąż w "Popołudniu" czy Joanna Ginda w tytułowych "Nieobecnych". Zobaczcie i posłuchajcie. Zachęcam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji