Artykuły

Okiem Jerzego Stuhra

- Dwa lata temu zrobiłem eksperyment z tym dramatem Zapolskiej w radio. Pokazałem sztukę jako próbę czytaną, z dźwiękowymi efektami, właściwymi dla języka radiowego, ale z udziałem publiczności. Reakcja publiczności była dla mnie najważniejsza. Sprawdziłem, że tekst działa, że publiczność reaguje tak, jakby rzecz napisana była współcześnie - o spektaklu "Ich czworo" w Teatrze Polonia opowiada reżyser Jerzy Stuhr.

Gratuluję sukcesu: Gabriela Zapolska ze swoim "Ich czworo" okazała się żywa i aktualna, aktorzy wspaniali, publiczność zachwycona, spektakle w teatrze Polonia wykupione na wiele dni... A Pan? Czy jest Pan zadowolony? Jako reżyser, aktor, jako swoisty "odkrywca" Zapolskiej?

Odkrywca - za dużo powiedziane. Wszak ta sztuka, napisana w 1907 roku, obecna jest od ponad stu lat na różnych scenach. Ta tragifarsa, śmieszna i okrutna, zawsze mnie intrygowała. W młodości zagrałem w telewizyjnym spektaklu reżyserowanym przez Tomka Zygadłę. Zagrałem rolę kochanka, żoną była Ania Seniuk, Wojtek Pszoniak był mężem. Niezwykłością tamtego przedstawienia była postać dorastającego "dziecka". Grała je młodziutka Ania Dymna, nastolatka, która swoje wie, trochę podsłucha, nie przyzna się, jakie wyciągnęła wnioski z zachowania dorosłych, a cała ta sytuacja obłudy i małżeńskiego oszustwa jest dla niej demoralizacją. Po latach, dwa lata temu zrobiłem eksperyment z tym dramatem Zapolskiej w radio. Pokazałem sztukę jako próbę czytaną, z dźwiękowymi efektami, właściwymi dla języka radiowego, ale z udziałem publiczności. Reakcja publiczności była dla mnie najważniejsza. Sprawdziłem, że tekst działa, że publiczność reaguje tak, jakby rzecz napisana była współcześnie. Aktualny okazał się problem: rozpad rodziny widziany oczami dziecka. Dziecko było młodziutkie, nieśmiałe, przeczuwające, że dzieje się zło, na które nic nie może poradzić. Teraz w teatrze wzmocniłem dziecięcość bohaterki: grają na zmianę dwie dziesięcioletnie dziewczynki.

Czy można mówić o sukcesie?

Jeszcze nie wszystko do mnie dociera. Bo teatr ma to do siebie, że jest weryfikowany za każdym razem. Każdego wieczoru. I każdego wieczoru w jakimś stopniu się zmienia. To nie tak, jak film. Film - wiadomo, rzecz nakręcona i najwyżej mogę sobie teraz cierpieć po cichu, że w nowym filmie, w "Obywatelu", którego zdjęcia i montaż już się zakończyły, nie zrobiłem ważnego zbliżenia i już go nie zrobię. Nie mówię jakiemu aktorowi nie zrobiłem zbliżenia, bo może publiczność nie zauważy? W teatrze jest inaczej. Teatr staje się na naszych oczach. Tak naprawdę, przygotowanie do premiery to tylko "namawianie się". Namawiasz się, namawiasz i nieraz już na pierwszej generalnej wiesz, czy ci wyszło, czy nie, ale jaki ten spektakl będzie naprawdę - to zobaczysz dopiero wtedy, gdy on będzie się docierał. Rzadko zdarza się w teatrze cud. Wajdzie zdarzył się kilka razy, np. w "Biesach". A tak patrzysz, jak dochodzi scenografia, jak cię to wszystko otacza, jak grają aktorzy... Interesujące w teatrze jest obserwowanie tego rodzącego się świata. Jedno, czego trzeba zawsze w teatrze pilnować: to wymowy spektaklu, wydźwięku, jego myśli. Muszę mieć świadomość. 0 czym ja opowiadam. Przykład: przyszedł choreograf, żeby nauczyć Sonię Bohosiewicz i Tomka Kota kroków rumby. Patrzę, a w kącie dziewczynka nawija tę rumbę lepiej od aktorów. I pytam: skąd to? Bo chodzę na balet - mówi. Wymyśliłem zakończenie: dziewczynka sama "sponiewierana" przez kłótnie dorosłych, cały dom się rozpadł i ona w kącie, taka opuszczona, już bez muzyki, będzie sobie ten rytm i krok powtarzać. I zgaśnie światło. To głęboka myśl dla mojego spektaklu. A sytuacja wpadła przypadkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji