Artykuły

Idźcie na "Dziady"! Ale starannie wybierzcie teatr

Przy okazji "Dziadów" w Teatrze Polskim chciałoby się zawołać: "Poloniści! Zabierajcie uczniów i przybywajcie. Nie pożałujecie tych pięciu godzin spędzonych w teatrze". Ale wolę zaapelować: "Uczniowie! Porzućcie nauczycieli i przychodźcie sami" - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Korekta apelu wynika częściowo z tego, że część nauczycieli może nie strawić ducha Zosi, dla której dotknięcie ziemi oznacza wypalenie, już na poły w zaświatach, pierwszej fajki. Problematyczny może być też chór młodzieńców, wjeżdżający maluchem, zbrojnym w odtwarzacz pełen disco polo, do lasu. I sposób, w jaki tekst Mickiewicza jest podawany, a który nie ma nic wspólnego z klasyczną deklamacją.

Z tymi "Dziadami" poloniści mogą mieć problem

Kłopot sprawi zresztą już sam początek, scena z pierwszej części "Dziadów", w której egzaltowana Dziewica wywołuje duchy romantycznych kochanków. Już za moment zostanie wyniesiona ze sceny wraz z tapczanem obłożonym książkami. I ten gest sprzeciwu, odrzucenia, wykonany przez Michała Zadarę wobec całej ugruntowanej przez lata listy skojarzeń z romantycznym sztafażem, zaważy na całym spektaklu.

Z tymi "Dziadami" poloniści mogą mieć problem, bo te "Dziady" mówią "nie" interpretacyjnej otoczce, która narosła wokół dramatu i która pozwala stosunkowo łatwo uporać się z nim na kilku lekcjach polskiego.

Spektakl dla młodych, a tam teatrowstręt

Ale nie mam wątpliwości, że te same "Dziady" - z wymienionych wyżej powodów - spodobają się wam. Także przez to, że reżyserujący je Michał Zadara sięga po język i środki wyrazu, które o wiele bliższe są waszemu pokoleniu niż generacji waszych rodziców czy nauczycieli. I nawet jeśli zdarzało wam się zasnąć czy choćby tylko ziewać nad tą lekturą, to przez pięć godzin w Polskim przysypiać ani ziewać nie będziecie. A przy okazji odkryjecie, że współczesny teatr może być fascynującą przygodą. Nawet kiedy odwołuje się do klasyki, serwując ją widowni bez najmniejszych skrótów.

Piszę o tym, bo odkryłam ostatnio niebezpieczną, szerzącą się wśród młodzieży epidemię, objawiającą się teatrowstrętem. Moja córka licealistka próbowała zwerbować kolegów na wyprawę na "Królestwo" wg kultowego serialu Larsa von Triera na scenie wrocławskiej PWST. Z pierwszym się nie udało. Myślał, że chodzi o melanż w klubie Teatr, najwyraźniej popularnym wśród licealistów. Kiedy usłyszał, że propozycja dotyczy prawdziwego teatru, popatrzył tylko z politowaniem. Drugiego udało się doprowadzić na Braniborską, chociaż nie bez zastrzeżeń i z małym oszustwem, wmontowanym w intrygę - spektakl trwający ponad trzy godziny został zaanonsowany jako dwugodzinny.

W przerwie kolega dał upust emocjom, używając przy okazji kilku słów uważanych za obelżywe. Wybuch ów w tłumaczeniu na powszechnie akceptowalną polszczyznę można zacytować w ten sposób: "To jest znakomite! Nie miałem pojęcia, że teatr może być tak fascynujący! Dlaczego ci okrutni nauczyciele zamiast na te wszystkie nudy nie zabierają nas na takie wspaniałe spektakle? Przecież to lepsze niż kino".

Wysyłają młodzież na spektakle teatropodobne

No właśnie - dlaczego? O tym, jaki teatr ogląda na co dzień większość gimnazjalistów i licealistów, pisałam rok temu w tekście "Spektakl teatropodobny" - są to najczęściej klecone naprędce na podstawie listy szkolnych lektur półamatorskie przedstawienia. Spędza się na nie całe szkoły, wynajmując na ten cel przestrzenie tak imponujące, że o ich zapełnieniu, w dzień powszedni, przed południem, nie mógłby marzyć żaden publiczny teatr.

Rok minął i nic się nie zmieniło - organizatorzy tych przedsięwzięć nadal zbijają kokosy, dzieciaki nudzą się jak mopsy, a po wizycie na takim przedstawieniu na samo hasło "teatr" dostają wysypki. Pół biedy, jeśli z prawdziwym teatrem miały wcześniej do czynienia. Jak syn znajomych, który w gimnazjum trafił na zaangażowaną polonistkę, organizującą regularne wyjścia na spektakle z prawdziwego zdarzenia. I kiedy po obejrzeniu "Transferu" we Współczesnym i "Ziemi obiecanej" w Polskim, trafił, już w liceum, na teatropodobny produkt, serwowany uczniom w wynajętej na ten cel sali jednego z multipleksów, nie krył oburzenia. - To, co tam zobaczyłem, było obrazą dla teatru - mówił i zapowiedział, że w kolejnych tego typu przedsięwzięciach nie ma zamiaru brać udziału.

Z jednej strony próbuję rozumieć polonistów - komu, obłożonemu kopą prac do sprawdzenia, przygotowywaniem konspektów i całą masą papierkowej roboty, chciałoby się jeszcze wieczorami z uczniami latać do teatru? I to w dodatku na kilkugodzinne maratony? Teatrzyk lektur szkolnych pozwala za jednym zamachem załatwić i lekturę, i teatralną edukację. Tyle że nikt nie bierze pod uwagę szkód, jakie w to przedsięwzięcie są nieodwołalnie wpisane.

Tą podstawową jest fakt, że taki pseudospektakl niczego wartościowego przed uczniem nie otwiera i jest go w stanie jedynie zniechęcić do przyszłej, opierającej się wyłącznie na dobrej woli, wizyty w jakimkolwiek teatrze. Rozumiem jeszcze sytuację w małym, oddalonym od centrów miasteczku, gdzie na co dzień żadna scena nie funkcjonuje - można od biedy uznać, że na bezrybiu i rak ryba. I nie dziwić się, że tam taki objazdowy teatropodobny produkt może robić karierę i nabijać kasę.

Ale dlaczego dzieje się to we Wrocławiu, który dysponuje pięcioma publicznymi scenami? Który może zaoferować mieszkańcom kontakt ze sztuką teatralną na najwyższym poziomie? Kto o zdrowych zmysłach sięgałby po teatrzyk lektur szkolnych, mając do wyboru ofertę Opery, Capitolu, Lalek, Polskiego i Współczesnego, uzupełnioną repertuarem offowych Arki i Ad Spectatores oraz studenckiej sceny PWST, na której spektakle wstęp jest wciąż bezpłatny? Jedynym wytłumaczeniem może być lenistwo nauczycieli.

Takie psujące estetyczną wrażliwość praktyki powinny być zakazane. I na szczęście, przynajmniej w niektórych szkołach, są. Zaprzyjaźniona polonistka z wrocławskiego II LO opowiada, że u nich w szkole takim ofertom mówi się stanowcze "nie". A z uczniami chodzi się do Polskiego i Współczesnego, wieczorami, bo o innych porach nie gra się tam spektakli, a poranki są dobre dla maluchów. "Dziady" będą następne w kolejce - poprosili o nie sami licealiści.

Te "Dziady" omijajcie

Na koniec kilka słów usprawiedliwienia. Pisząc kilkakrotnie o tym, że Mickiewiczowskie "Dziady" wracają do Wrocławia po 32 latach przerwy, pomyliłam się. One wciąż są grane, przez jedną z popularniejszych wśród nauczycieli scen, zwaną szumnie Narodowym Teatrem Edukacji. Tak, to nie pomyłka - taki teatr naprawdę istnieje w naszym mieście, choć konia z rzędem uczestnikowi życia kulturalnego, który kiedykolwiek o nim słyszał.

Mało że istnieje, to jeszcze wyprzedza trendy we współczesnej sztuce. Prawdę, którą po latach odkrywa Teatr Polski - że polska klasyka może być hitem, tutaj przyswojono sobie już dawno. Ktoś mógłby powiedzieć, że teatr bez stałego repertuaru, dotacji i z ofertą składającą się wyłącznie z lektur szkolnych cienko przędzie. A tu proszę, instytucja kompletnie nieznana zatrudnia m.in. czterech dyrektorów artystycznych, sześciu reżyserów i 43 aktorów.

Na swojej stronie internetowej tak zaprasza uczniów na swoje "Dziady": "żeby każdy z nas mógł spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy, żeby się przerazić, uśmiechnąć, wzdrygnąć, odetchnąć z ulgą, a w końcu zastanowić, jak przejść przez życie, jakich błędów się wystrzegać". Które to słowa polecam gorąco wszystkim nauczycielom korzystającym z takiej oferty. A uczniom radzę: idźcie na "Dziady". Ale nie na te.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji