Artykuły

Mam na półce kilka dramatów, które chciałbym zrealizować

Dziś sztuka upadła na pysk - mówi reżyser MARIUSZ GRZEGORZEK, którego spektakl "Blask życia" oglądała publiczność w Zabrzu podczas Festiwalu Dramaturgii Współczesnej.

Kilka tygodni temu twórcy "Blasku życia" wrócili nagrodzeni z bydgoskiego festiwalu prapremier. Mariusz Grzegorzek za reżyserię, Małgorzata Buczkowska za rolę Lisy. We wtorek Teatr im. Stefana Jaracza z Łodzi gościł na festiwalu w Zabrzu. "Blask życia" to przedstawienie tak intensywne i porażające, że, jak sądzę, i tym razem nie obejdzie się bez kilku nagród. Werdykt jury w sobotę.

Aleksandra Czapla: Spotykamy się podczas festiwalu dramaturgii współczesnej. Pisał Pan scenariusze i na ich podstawie reżyserował filmy, od lat pracuje Pan w teatrze. Nie pojawia się pokusa napisania własnego dramatu?

Mariusz Grzegorzek: Nie, ponieważ jestem obecnie w sytuacji, w której walczę z oporem materii w napisaniu własnego scenariusza. Idzie mi to tak ciężko, że nie przychodzi mi do głowy, by jeszcze pisać dodatkowo dramaty. Tak się szczęśliwie składa, że o ile propozycja scenariuszowa na naszym rynku jest wątła i nie ma z czego wybierać, tego problemu nie ma z dramatem. W teatrze pociąga mnie to, że biorę na warsztat czyjąś propozycję i posługuję się czyimś punktem widzenia. To fascynująca praca. Mam w tej chwili na półce kilka dramatów, które bardzo chciałbym zrealizować.

Lisa i Clint, bohaterowie "Blasku życia", to zbuntowana i niepoprawna para młodych ludzi. Jaki był młody Mariusz Grzegorzek? Czy między czytaniem Białoszewskiego, Márqueza i projekcjami dyskusyjnego klubu filmowego rodził się w Panu bunt przeciw światu?

- Nasze życie całe było przepełnione buntem. Żyliśmy w specyficznych czasach głębokiej komuny - maturę robiłem przecież w 1980 roku. Kumulowany w nas bunt polegał na tym, że we własnym kraju nie czuliśmy się dobrze. Było wtedy coś, co dziś już nie istnieje - to znaczy sztuka pełniła o wiele większą rolę w życiu ludzi. Sztuka przez duże S, która poruszała ważne, często ciemne problemy. To było coś, czym się oddychało, o czym się mówiło.

Pamiętam słynne przeglądy filmowe Konfrontacje, gdzie raz do roku na totalnym bezrybiu nagle pojawiały się "Fanny i Aleksander" Ingmara Bergmana, Marco Ferreri i jego "Wielkie żarcie", najnowsze filmy Kurosawy. Co się wtedy działo! Cały naród ściągał pod kino, stano w kolejkach nocami, by dostać karnet. Dziś sztuka upadła na pysk i w zasadzie nie istnieje. Są tylko enklawy jakichś "onanistów", którzy gdzieś coś robią, ale ludzie tego nie potrzebują i nie chcą. Nasz bunt był wyrazisty, była "Solidarność", była nadzieja. Narzucona sytuacja społeczno-polityczna sprawiła, że żyliśmy we wspólnocie i mieliśmy jasny cel. Czytało się Manna, Márqueza, oglądało filmy Herzoga. Dziś brakuje mi tej intensywności...

Na zabrzańskim festiwalu gościł Pan ze spektaklami "Zdaniem Amy", "Na wsi", dziś z "Blaskiem życia". Z czym przyjedzie Pan na kolejne edycje? Jakie są najbliższe plany związane ze współczesną dramaturgią?

- Trudno mówić o precyzyjnych planach, bo nie chcę zapeszyć. Myślę obecnie o realizacji sztuki amerykańskiej pisarki Phyllis Nagy "Butterfly kiss" - "Pocałunek motyla", jeszcze nieprzetłumaczonej na język polski. Korci mnie też, żeby po kilkunastoletniej przygodzie w teatrze, która oparta była głównie na współczesnej dramaturgii anglosaskiej, uderzyć wreszcie w coś, co nazywamy wielką klasyką, ale na razie cicho sza...

O kim Pan myśli?

- O Ibsenie i dramacie antycznym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji