Artykuły

Wyrazista sylwetka i morda juz nie przeszkadza

Bez Teatru STU nie byłby aktorem. Z niego wyniósł pracoholizm i czołobitny stosunek do sztuki. Tu ANDRZEJ RÓG zagrał role, dzięki którym zapomniał o swej fizyczności. Dzisiaj rolą Apoloniusza w "Hamlecie" będzie świętował 30-lecie pracy na scenie.

Aktor teatralny, od lat związany również z Piwnicą św. Norberta, kabaretem Loch Camelot i zespołem Leopolda Kozłowskiego. Twórca monodramów. Po premierze w Tarnowskim Teatrze im. L.Solskiego spektaklu muzycznego wg powieści Tadeusza Nowaka "Takie większe wesele" wdowa po autorze Zofia Nowak pisała: "Raz jeszcze chciałam podziękować za naprawdę piękny, wzruszający spektakl. Prof. Balbus powiada (...), że było to wręcz arcydzieło. Ja też tak uważam".

Marzy o wystawieniu Norwidowskiego "Krakusa", dramatu, którym fascynował się młody Karol Wojtyła (co widać w jego wierszach). Kiedyś już przygotował scenariusz i przesłał Janowi Pawłowi II. Otrzymał miłą odpowiedź wraz z błogosławieństwem. A rok później "Tryptyk rzymski", z dedykacją, w którym także widoczne są odwołania do "Krakusa". Andrzej chciałby wystawić spektakl plenerowy w 2015 r., kiedy krakowskie Podgórze, na terenie którego znajduje się kopiec Krakusa, będzie obchodziło 100-le-cie przyłączenia do Krakowa.

Urosłeś choć trochę od egzaminu eksternistycznego dla aktorów dramatu, po którym zasiadający w komisji Witold Pyrkosz powiedział Ci: "Rośnij duży..'?

- Nadal mam 187 centymetrów. Za to obrosłem. W piórka. No, nie na głowie. Mam nadzieję, że w głowie.

Jesteś 30 lat na scenie. Od początku wierzyłeś, że to pomysł na życie?

- Kompletnie nie. Chciałem tylko spróbować. Wtedy kręciło mnie głównie śpiewanie poezji i granie na gitarze.

Wciągu tych lat nigdy nie miałeś dość?

- Ależ miałem. Tuż po czterdziestce, gdy w Teatrze STU nie grałem żadnych nowych spektakli. Mocno się wówczas zastanawiałem nad zmianą zawodu. Pracowałem akurat nad monodramem "Kamień na kamieniu" wg Myśliwskiego, kiedy dowiedziałem się, że zmarł znany w Krakowie "Wodzu", gdzieś w bramie. Ta jego śmierć zderzona z losami Szymka Pietruszki sprawiła, że dedykowałem spektakl ludziom, którzy znaleźli się na zakręcie. Widać i ja tak się wtedy czułem. Na szczęście reakcje na ten monodram przywróciły mnie do zawodu.

22. rok działasz na wolnym rynku, samemu decydując, gdzie i co grasz. Tak lepiej ?

- Dziś już wiem, że pozycja freelancera ma swoje zalety, ale kiedyś jako odpowiedzialny ojciec i mąż bałem się, czy aby nie skończy się to zbyt małą kontrolą otrzymywanych ofert.

Tym bardziej, że Twoja rodzina składa się z czwórki dzieci.

- Składała się. Dwaj synowie już wyrośli i nie są na moim garnuszku.

Czy któreś idzie w Twoje ślady?

- Starsi nie. 15-letnia Jadwiga i 12-letni Jacek jako dzieci grali w filmach, ale na razie nie widzę, by odczuwali aktorskie powołanie. A to zbyt ciężki zawód, by go uprawiać bez tego.

Ty masz powołanie?

- Prawdopodobnie.

Przed 15 laty wystąpiłeś w jednym z odcinków "Życia według Kiepskich".

- Zostałem zaproszony do odcinka o wrestlingu, czyli zapasach. Trzech chuderlaków walczyło z jednym Boczkiem. To właśnie Darek Gnatowski mnie zaproponował.

Ale już zaproszony do innego projektu tego samego producenta odmówiłeś.

- Być może wychodzę czasem na jakiegoś kaznodzieję, ale taki jestem. Znając wszelkie możliwe słowa, nie widzę powodu, by w filmie czy na scenie używać wulgaryzmów. Wokół jest wystarczająco wiele chamstwa i prostactwa. Kultura powinna służyć równaniu w górę, nie w dół. Zwłaszcza zadaniem teatru jest wzbudzanie tęsknoty za dobrem, pięknem, prawdą. Dlatego irytuje mnie ukazywanie świata jednostronnego, wyłącznie rynsztokowego. Jest nieprawdziwy. A ja wciąż pamiętam słowa z "Zabawy" Mrożka, mojego spektaklu dyplomowego w STU: "Dobre tylko, co prawdziwe, nic bez prawdy niemożliwe". Prawda w teatrze jest dla mnie najważniejsza

W "Rodzinę STU" wrosłeś na dobre. Bez tego teatru nie byłoby Ciebie - aktora.

- Pewnie nie uprawiałbym tego zawodu. Tu się wszystkiego nauczyłem, tu zagrałem najważniejsze role. Ta przestrzeń określiła moje myślenie o teatrze, teatrze, w którym nie ma podziału na scenę i widownię. Jak już kiedyś powiedziałem, wyniosłem ze STU pracoholizm i czołobitny stosunek do Sztuki, właśnie przez duże S. I wcale nie żałuję.

Obecnie grasz w STU w dziesięciu spektaklach. Te przełomowe role.

- Pochodzą z ostatnich 10 lat. Pierwszą był rejent Milczek w "Zemście", bo pokazał, że mogę złapać porozumienie z widownią. A przede wszystkim sam dobrze się poczułem w tej postaci i już w następnych spektaklach z większą pewnością wchodziłem w takie role, jak Tichon w "Biesach". Ten spektakl był dla mnie niesamowita przygodą - przez kilka lat grałem tę rolę na zmianę ze świętej pamięci Jerzym Nowakiem. I mogłem patrzeć, jak on interpretuje tę postać... To była dobra szkoła.

Role w STU są często dublowane. Oglądasz grających te same postaci kolegów i co sobie myślisz?

- Nawzajem się oglądamy. Krzysztof Jasiński namawia nas, byśmy współpracowali. Tak, by pewne rozwiązania były wspólną zdobyczą.

Ale przecież w Twój zawód wpisana jest rywalizacja, chęć bycia lepszym.

- Ja mam akurat tę przypadłość, że nigdy się nie czuję lepszy. Każda rola to zmaganie z moimi słabościami, hamulcami. Walka o to, by nie czuć się gorszym. Pewnie to choroba niskiej samooceny. Co nie znaczy, że nie upieram się czasem przy swoich rozwiązaniach. Bo, gdy się ośmielę, to wiele sam proponuję, choć nie zawsze jestem rozumiany przez reżyserów. Wtedy się wycofuję.

Czyli Twoja wyrazista sylwetka i "morda", przepraszam, ale sam tak nieraz mówisz, nie przeszkadzają Ci już być góralem w "Wariacjach Tischnerowskich", szlachciurą Milczkiem, popem Tichonem, Gloucesterem w "Królu Learze" czy Poloniuszem w "Hamlecie" [na zdjęciu]?

- Postaci Szekspirowskie ogromnie mi odpowiadają. Grając Poloniusza, poczułem się jakbym był wyjęty z tamtego czasu - i wyglądem, i myśleniem o tym bohaterze. Poloniusz jest mi bardzo bliski. Dla mnie kluczem do obrony tej postaci jest ojcostwo; on tak trzęsie się o syna Laertesa i córkę Ofelię, tak ich kocha, że jest w stanie poświęcić dla nich honor i dumę. Takie role sprawiają, że zapominam o swej fizyczności.

Od lat grywasz na scenie i filmie postaci Żydów, ostatnio w "Weselu" Jasiński Ciebie obsadził w tej roli.

-I bywa, że ludzie odbierają to jeden do jednego, do czego pewnie skłaniają ich moje występy w spektaklu "Aj waj!" Grupy Rafała Kmity czy koncertach Leopolda Kozłowskiego "Rodzynki z migdałami". Kiedyś na spotkaniu w Śródmiejskim Ośrodku Kultury dostałem nagle pytanie: "Czy jako Żyd czuje się pan również Polakiem?". Z kolei po "Wariacjach Tischnerowskich" zdarza się, że słyszę dociekania, czy mam korzenie góralskie...

Steven Spielberg do "Listy Schindlera" Cię jednak nie wziął.

- Ponoć ocenił, że tylko wyglądam tak, jak sobie Europejczycy wyobrażają Żyda. A Leopold Kozłowski żartuje: "Andrzej wygląda jak Czech... Jak trzech Żydów naraz". Wiele osób uważa, że moja uroda jest normalną europejską, tylko długie włosy i broda przypominają obrazy z kościołów. Kiedyś mój 4-letni syn zatrzymał się w kościele przed obrazem Pana Jezusa i krzyknął: "Tata!".

Cóż, zobaczył obraz prawdziwego Żyda. A propos brody. Nosisz ją od zawsze. Gdyby ktoś dał Ci rolę pod warunkiem jej zgolenia?

- Miałbym kłopot z żoną. W 1986 roku debiutowałem w filmie "W cieniu nienawiści". W niemym epizodzie pokazywałem się jako ojciec żydowskiego dziecka w czasie wojny. A wtedy, wiadomo, Żyd swe żydostwo ukrywał, musiałem zatem być ogolony. I taki goluteńki na twarzy wróciłem do domu, by usłyszeć od żony "Wiesz co, Andrzej, a może byś tak na dwa tygodnie wyjechał z domu, bo strasznie mi głupio spać z obcym facetem".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji