Artykuły

Pusta machina zwana życiem

"Lód" reż. Konstantina Bogomołowa w Teatr Narodowym w Warszawie. Pisze Agnieszka Górnicka w serwisie Teatr dla Was.

Długo oczekiwana premiera w Teatrze Narodowym z pewnością zaskoczy tych, którzy spodziewali się kontrowersyjnej, drapieżnej i przewidywalnej interpretacji powieści Władimira Sorokina. Konstantin Bogomołow, znany warszawskiej publiczności z dwóch spektakli prezentowanych na zeszłorocznym festiwalu "Da! Da! Da! Współczesny teatr, dramat i performans z Rosji" ("Lear. Komedia" i "Idealny mąż. Komedia"), stworzył skrajnie nieteatralny spektakl: ascetyczny i minimalistyczny w formie, pozbawiony nadmiernych emocji i wyrazistej interpretacji aktorskiej, pełen prostoty, realizmu i symboliki religijnej. W swojej inscenizacji reżyser nawet nie próbuje tworzyć scenicznej fikcji, oddającej szczegóły moskiewskiej rzeczywistości. Wręcz przeciwnie, rezygnując z nadania jej jakichkolwiek referencji czasowo-przestrzennych, stawiając na oddziaływanie samego słowa - samej tekstualnej materii - tworzy niecodzienne słuchowisko, w którym cała teatralna otoczka, momentami zdaje się być zbędna.

"Lód" Sorokina, ponad trzystu stronicowa powieść, to wielowątkowa i wielopoziomowa historia tajemniczej sekty nadistot - pierwszych ziemian, którzy spośród tysięcy mieszkańców Rosji, odnajdują pozostałych wybrańców - niebieskookich blondynów - którzy tak jak oni, posiedli wyjątkową umiejętność mówienia sercem. Wśród pustych i nieczułych ludzi - bezmyślnych "maszyn z mięsa" - tylko nieliczni mogą mieć nadzieję na zbawienie i przebudzenie z dotychczasowego "martwego życia". Sorokin dzieli swą powieść na trzy części, z których każda skupia się na innym okresie historycznym. Część pierwsza to przerażający obraz współczesnej Moskwy: świat narkomanów i prostytutek uwikłanych w przemoc i kult pieniądza. Część druga cofa nas o kilkadziesiąt lat wstecz, aż do roku 1941, przedstawiając historię Hram - jednej z wybranek losu.

Bogomołow, dopatrując się w powieści Sorokina odzwierciedlenia konstrukcji Starego i Nowego Testamentu, odczytuje ją w kontekście historii ludzkiego zbawienia, wyzwolenia z biologiczno-fizycznego więzienia, jakim jest nasze ciało. Ten trop interpretacyjny, sygnalizowany wyraźnie już od początku spektaklu, z upływem czasu rozpływa się w działaniach scenicznych, nie zawsze spójnych z założoną wizją.

Reżyser na wstępie prezentuje wszystkie chwyty; całą estetykę, która do końca zostaje utrzymana w niezmiennym tonie. Bohaterowie powieści ubrani w casualowe lub eleganckie, współczesne ubrania, zostają rozmieszczeni w bliżej nieokreślonej, wspólnej przestrzeni pozbawionej podziałów czy wyodrębnionych miejsc. Na scenie znajduje się szesnaście identycznych, rozkładanych foteli, ustawionych na tle białego ekranu projekcyjnego, na którym wyświetlany jest tekst powieści, drewniany krzyż z czaszką, stół i trumna.

Aktorzy nie podejmują się interpretacji tekstu, ich słowa wypowiadane są automatycznie, bez emocji i zaangażowania, kierowane raczej w pustą przestrzeń aniżeli w kierunku partnera; zdają się tracić pierwotne znaczenie i wagę. Słowa, które w książce niejednokrotnie przepełnione są z jednej strony nadmiernym patosem i powagą, z drugiej nasycone wulgarnością i obscenicznością, poprzez jednostajną i monotonną deklamację, zyskują zupełnie inne znaczenie - czasem ironiczne, momentami na wskroś tragiczne i poważne.

Jest w tym sposobie narracji jakaś niesamowita stagnacja; ze sceny bije pesymizm i zniechęcenie, znudzenie i przerażająca obojętność wobec świata i życia. W interpretacji Bogomołowa, w której z nielicznymi wyjątkami, aktorzy traktowani są jak jednolita masa serwująca widzom surowe słowa powieści, jakoś trudno uwierzyć w - podkreślany przez Sorokina - podział na żywych i martwych, wybranych i niewybranych, tych mówiących sercem i tych zaślepionych własną egzystencją. Nikt z bohaterów nie zostaje wyróżniony, a spośród monotonnego, momentami nużącego potoku słów, wybija się monolog Hram - granej przez Danutę Stenkę - staruszki, która opowiada o swych losach: pierwszych kontaktach z bractwem podczas II wojny światowej, doświadczeniach stalinizmu, wzlotach i upadkach związanych z poszukiwaniem braci i sióstr. Jej słowom wtóruje chóralna muzyka, kojarząca się z boskim objawieniem czy iluminacją. To wśród dźwięków cerkiewnych śpiewów dochodzi do kulminacyjnego punktu spektaklu, w którym wyraźnie zmienia się stosunek aktorki do granej przez nią postaci. Nagle pojawiają się emocje i dynamizm, słowa wypowiadane zdają się mieć szczególny charakter i znaczenie. To moment kiedy nagle zza ekranu projekcyjnego wyłania się drugi plan - umieszczone na czarnych podestach trzy lodówki. Podobnie jak trzy trumny obecne przez cały czas tuż przy proscenium, zdają się symbolizować nie tylko miejsce, w którym więziona była kobieta, ale także wpisują się w kontekst martwego życia ludzi, którzy "zaczynają i kończą je w trumnach".

Jest w inscenizacji Bogołomowa coś niepokojącego i ujmującego. Ten chłodny dystans i powściągliwość w zestawieniu z tak gęstym i wieloznacznym tekstem, dodaje spektaklowi aurę tajemnicy i niedopowiedzenia, mimo że (oprócz obecności symboli religijnych: drewniany krzyż i podłużny stół, trzy podesty kojarzące się z miejscem Męki Pańskiej) narracja niczego nie ukrywa, jawnie i formalnie komunikuje słowa powieści. Są momenty w spektaklu, kiedy wydaje się, że scenografia - i tak ograniczona do minimum - wydaje się niepotrzebna, nie wnosi niczego znaczącego i nowego. To trochę jak czytanie dramatu z podziałem na role czy radiowe słuchowisko. Wystarczy na moment zamknąć oczy i wsłuchać się w hipnotyczny i zmęczony głos Jerzego Radziwiłowicza, czy wyrazisty ale jakże znużony głos Mariusza Bonaszewskiego. Trzeba mieć odwagę, by tak obszerną materię literacką podać w tak surowej oprawie. Postawić na obecność aktora i jego głos. Ale nie aktora barwnie kreującego swojego bohatera na oczach widzów, ale aktora-maszynę zapamiętującą ogromne ilości tekstu.

Po obejrzeniu "Lodu", można odnieść wrażenie, że reżyser niczego nie tłumaczy, wrzucając tekst Sorokina na scenę (dosłownie i w przenośni), jakby mając nadzieję, że jego wartość obroni się sama. W tym anty-spektaklu, rozdźwięk pomiędzy tekstem narracji a permanentnym "niedzianiem się" na scenie, staje się jego najsilniejszym elementem. Oburzać może sam tekst powieści, z pewnością nie jego inscenizacja, w której dobitnie wybrzmiewa metafora kondycji współczesnej cywilizacji, zawarta w słowach jednego z bohaterów: "Absolutna większość mieszkańców naszej planety, to chodzące trupy. Rodzą się martwi, żenią się z martwymi, rodzą martwych, umierają; ich martwe dzieci rodzą nowe trupy - i tak z pokolenia na pokolenie. To kołowrót ich martwego życia".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji