Prawda o Mizantropie
Henryk Szletyński w przedpremierowym wywiadzie wspomniał swoje dawne czasy ze szkoły teatralnej, kiedy to Stanisława Wysocka po egzaminie powiedziała mu, że "powinien interesować się Molierem". Gdybyśmy mieli wnioskować tylko z reżyserii "Mizantropa", można by sądzić, że nasza znakomita tragiczka gruntownie się pomyliła. Trzeba to powiedzieć bez ogródek. W recenzji ze sztuki o człowieku, który zawsze mówił tylko prawdę wbrew obłudnym konwenansom życia towarzyskiego, przemilczanie prawdy byłoby szczególną nieprzyzwoitością.
A może tak się stało dlatego, że "Mizantrop" różni się zasadniczo od pozostałych komedii Moliera. To chyba jedyny w jego twórczości przykład bohatera, który jest pełnym człowiekiem a nie tylko reprezentantem jakiejś jednej, wyolbrzymionej cechy ludzkiej. Alcest to pełny człowiek, mężczyzna postawiony wobec kobiet i wobec świata salonów, w którym żyje i którym pogardza. Jest to świat zakłamania, hipokryzji, głupoty, pochlebstwa, służalstwa, podłości, intryg i wzajemnej nienawiści. W tym świecie Alcest chce zostać uczciwym człowiekiem i w swym uporczywym a samotnym dążeniu jest szlachetny, godzien podziwu. Ale przez swe bezkompromisowe doktrynerstwo bywa też nieznośny i śmieszny, zwłaszcza w miłości zaborczej i bezwzględnej, co sprawia, że sympatie nasze umieszczają się raczej po stronie płochej - ale kochającej przecież po swojemu - Celimeny.
Na prapremierze "Mizantropa" Alcesta grał sam Molier. Grał go komicznie, może nie tylko dlatego, że sam był aktorem komicznym. Potem Alcesta grywano dramatycznie. W tym kierunku przechylał się też Gustaw Holoubek, który potrafił wyrazić sugestywnie żar świętego oburzenia i miłości filozofa i doktrynera. Cóż z tego, kiedy jego słowa brzmiały pusto i głucho na tle całego otoczenia.
Moliera można grać stylowo lub nowocześnie, albo stylowo i nowocześnie. Przedstawienie w Teatrze Narodowym nie było ani stylowe, ani nowoczesne. Było nijakie. Przypominało wieczorek szkolny, w którym wykonawcy nie bardzo wiedzą co z sobą zrobić na scenie, sumiennie wypełniając obowiązek wypowiadania tekstu. A tekst ten - co robić! - bardzo dziś myszką trąci. W programie teatralnym Jerzy Adamski słusznie wywodzi, że struktura języka francuskiego w "Mizantropie" jest właściwie nieprzetłumaczalna. Nie ma jej też przekład Boya - wiadomo że znakomity, ale już z innej epoki - i nie mogły tu pomóc liczne poprawki dokonana przez znawcę niepośledniego Gabriela Karskiego. Istnieje jednak nowy przekład Kotta który próbował odczytać "Mizantropa" poprzez dzisiejszą wyobraźnię i wrażliwość językową. Teatr Narodowy pozostał przy Boyu. Trudno - ale to wymagało także pewnych konsekwencji w przedstawieniu.
"Mizantrop" dzieje się w salonie, w którym równocześnie zamyka się całe społeczeństwo, cały ówczesny świat. W Teatrze Narodowym widzimy na wolnej przestrzeni jakąś nieokreśloną salę z zamarkowanymi plastikowymi ścianami, bardzo brzydkimi. Na salę tą wchodzą ludzie ubrani w bardzo brzydkie kostiumy nie przypominające żadnej epoki, siadają na bardzo brzydkich krzesłach, kładą kapelusze na podłogę (!) i zaczynają mówić raczej do siebie niż z sobą. Ohydne - moralnie - światy mają to do siebie, że nieraz odznaczają się wdziękiem i urokiem zewnętrznym. Tak jest też w "Mizantropie" i ma to swój sens w sztuce. Nie ma zaś tego zupełnie w przedstawieniu w Teatrze Narodowym. Do tego reżyser kazał przenosić akcję z miejsca na miejsce i to przy użyciu na oczach widzów sceny obrotowej. Po co? Czy dla pokazania "nowoczesności" ujęcia? Niczemu to nie służyło, jak niczemu nie służyło mozolne zawieszanie latarń w ogrodzie w akcie ostatnim. Chociaż wywołało ono przynajmniej ożywienie u publiczności: zawiesi czy nie zawiesi? Zawiesił - brawo. Był to jedyny moment napięcia w tym przedstawieniu.