Artykuły

Ex oriente lux - Anna Schiller po premierze "Lodu" w Narodowym

W mroźny sobotni wieczór, wśród zawiei i zamieci idę do Narodowego, To, co tam zobaczyłam... Owszem, skandal był, ale nie taki, jaki lubię. Widowisko dłużyło się jak zjazd partyjny z najgorszych czasów - pisze Anna Schiller.

To była beznadzieja, ani się śmiać, ani płakać, ani grzeje ani ziębi. A nazywa się "Lód". Mówię "Lód" a myślę Zachód. Ściślej Zachód Wschodni. Zachód Zachodni dawno uwiodła dusza słowiańska, ściślej rosyjska. Dostojewski niósł światło psychometafizyki intelektualnemu mieszczaństwu. Czytając go czuli, jak przewierca ich istota rzeczy i udręczają przeklęte problemy. Wiara w widmo, które krąży po Europie i wcieliło się w Rosję, spadła na nich podczas petit dejeuner - croissant et cafe au lait - w przytulnym paryskim bistro. Dużo frajdy, małe koszta, żadnych konsekwencji.

My, jak zwykle, nadrabiamy nasze papuzie zaległości. Do teatru ściągamy i hołubimy rosyjskich reżyserów, by nam głosili dobrą nowinę, albo złą. Wyrypajew reewangelizuje, Bogomołow, przeciwnie, chciałby straszyć jak Święty Jan. Według zapowiedzi ma to być interesujący reżyser i polityczny skandalista. Chciałby przenieść na scenę prozę Sorokina, też skandalisty, ale, jak mówi, teatry oficjalne nie wpuszczają Sorokina, bo się go boja. Czytaj: boją władzy. Bogomołow dokonuje debiutu Sorokina w Teatrze Narodowym priwislanskiego kraju.

Nie będę ukrywać, przepadam za skandalem. Lubię, gdy skandalista wraża się w nietykalnych złoczyńców, oszustów, obłudników, gdy ogarnia ich panika i spadają maski. Cieszę się, kiedy prowokuje ludzi prawych i dobywa z nich donośny protest przeciw bezprawiu. Świat znów został uratowany. Z chęcią zatem przyjmuję zaproszenie Wabicy i w mroźny sobotni wieczór, wśród zawiei i zamieci idę do Narodowego. To, co tam zobaczyłam... Owszem, skandal był, ale nie taki, jaki lubię. Widowisko dłużyło się jak zjazd partyjny z najgorszych czasów, aktorzy - z jednym wyjątkiem - klepią tekst, szczędząc gardeł dzięki mikroportom. Na tylnej ścianie wyświetlają się olbrzymią czcionką fragmenty książki. Scenografia zbudowana z biezkalicziennowo mnożestwa rozkładanych foteli, aktorzy trwają w bezruchu, siedząc albo leżąc, czasem wygłaszają monolog albo dialog. Pomiędzy nimi kręcą się dwaj osobnicy, łowcy śniętych dusz. Rzecz bowiem z grubsza traktuje o pieriekowce dusz. Jest w tym pewna aktualność; technika zniewalania umysłów są te same dziś jak tysiąc lat temu. Katować, zgłuszyć i sączyć nieustannie te same slogany, sterroryzować, nie dać chwili oddechu i straszyć, straszyć, straszyć.

Temat jak temat, ale ten sposób wypowiedzenia Nie mam tu na myśli brzydkich wyrazów w opisie odpychających sytuacji seksualnych. Chodzi mi o amatorskie bazgroły. Jeśli przy tak dużej obsadzie tylko jeden aktor stworzył postać, jeśli tekst się wygłasza jak maszyna, bez interpretacji, za ten stan rzeczy odpowiada reżyser prowadzący. I jeśli ten reżyser nie pofatygował się, by przetworzyć materię powieściową na dramatyczną, jaki to jest język? Nie jest to minimalizm, ani nie performance. To w ogóle nie jest teatr.

Toteż zatyka mnie, gdy ktoś określa owo zjawisko jako słuchowiskowy esaj performatywny na poważny temat religii/ideologii i mówi, że ten esaj go zachwyca. A ewentualne pustki na widowni to skutek tanich gustów publiczności, którym schlebia Teatr Narodowy.

Unus defensor spektaklu, pismo nie wiem czyje; to zresztą bez znaczenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji