Kulawy świat
Podzielony na dwa wieczory, ponad siedmiogodzinny spektakl Krystian Lupa wysnuł z trzeciej części "Lunatyków", wielkiej trylogii Hermanna Brocha
Dzieło austriackiego pisarza przedstawia epokę rozpadu dawnego świata. Wcześniejsza, oparta na drugim tomie powieści inscenizacja "Lunatyków" (premiera w 1995 r.), poświęcona była bezkształtnym czasom początku wieku nowa - dziejąca się na tyłach I wojny światowej - pokazuje burzliwe narodziny nowego porządku i "nowego człowieka".
Dzieło Brocha należy do rozpowszechnionego w XX wieku gatunku powieści niemożliwych, w których długi esej przeważa nad skąpo rozwijającą się akcją. Spektakl podzielony jest na cztery główne wątki tematyczne: Pierwszy - "Huguenau" - przedstawia pojawienie się i karierę człowieka "zrodzonego z tego, co nadchodzi" - dezertera i szubrawca, nie cofającego się przed niczym, by osiągnąć zamierzony cel - posiadanie.
Drugi wątek, zatytułowany przez Lupę "Dziewczyna z Armii Zbawienia" - przedstawiając zrazu tylko zabawną opowieść o nieszczęśliwej miłości wolontariuszki Marii i Żyda Nuchema, otwiera "Lunatyków" na mistycyzm.
Trzeci i czwarty wątek wydarzeń wyzwalają potwory wojny: fantastyczne - zrodzone w głowie chorej z samotności żony porucznika Wendlinga (Paweł Miśkiewicz) Hanny (Iwona Budner) i autentyczne - złamane indywidua ludzkie w przyfrontowym lazarecie.
Lupa znalazł pomost łączący świat bohaterów Brocha i aktorów, którzy ten świat mają uwiarygodnić. Jest nim teatralność. Nie wyzwolą się z niej aktorzy, którzy zawsze tylko grają, nie wyzwolą się przedstawieni w powieści i spektaklu ludzie, działający w świecie, który stał się obcy. "Nie widzi pani, że to miasto straciło sens. przestało być miastem? Tym straszniejsze jest, zwłaszcza wieczorem, że nadal tkwi w formie miasta... Jak nieporadna teatralna dekoracja..." - zauważa reprezentujący autora Bertrand (Piotr Skiba).
To właśnie dzięki teatralności udaje się najbardziej "niemożliwa z niemożliwych" scena dysputy głównych bohaterów, w czasie której dwaj z nich doznają religijnej iluminacji. Żeby taki, złożony z kompletnie niescenicznych tekstów, dialog mógł się powieść, Krystian Lupa oraz znakomity tercet - Jerzy Trela (Pasenov), Jan Frycz (Esch) i Roman Gancarczyk (Huguenau) - musieli spełnić wypowiedzianą na głos przez narratora z pozoru banalną propozycję. Prosi on, by przedstawić sobie, że bohaterowie "znajdują się na teatralnej scenie, uwikłani w spektakl, którego nie uniknie żaden człowiek: występując w roli aktorów".
Aktorzy wielokrotnie dokonują rzeczy niemożliwych. Udaje im się osiągnąć charakterystyczny dla Lupy, a tak przydatny w brochowskiej materii, efekt wnikania w rolę i natychmiastowego odsuwania się od niej, aktorskiego transu, ale i ironii, wychwytywania absurdalności wypowiadanych słów.
Postacią potraktowaną najbardziej serio, bez jakiegokolwiek dystansu, jest murarz Goedicke. Przysypany ziemią, która dostała mu się nawet do ust, przeżył własną śmierć. W aktorskim transie gra go fenomenalny Andrzej Hudziak. Do najbardziej wstrząsających należy scena, kiedy o kulach, w szpitalnej pidżamie, dociera wraz z pogrzebem młodego żołnierza na cmentarz i próbuje wejść do otwartego grobu.
Goedicke to kaleki wizerunek Chrystusa zmartwychwstałego, ale i figura świata. "Cały świat chodzi o kulach... niewydarzony kulawiec" - twierdzi Esch.
Kulawy jest również świat, w jakim żyjemy dziś, zdaje się mówić Lupa. Do paraboli, w których lubują się bohaterowie Brocha, dodaje jeszcze jedną - ta wojenna opowieść jest parabolą naszej teraźniejszości.
Monumentalny spektakl Krystiana Lupy też jest na razie kulawy. Po porywającym wieczorze pierwszym przychodzi drugi. Choć ze scenariusza wynikałoby coś zupełnie odmiennego, "temperatura" opada. Nie wiem. czy wynika to tylko z niechęci Lupy do przedstawiania fabularnej akcji, której jest tu o wiele więcej niż w poprzednich aktach, czy raczej z niedogrania niezwykle trudnej materii. Dlatego po powrocie "Lunatyków II" z paryskiego Festiwalu Jesiennego, na który jadą na początku grudnia, obejrzę drugą część spektaklu jeszcze raz.