"Lunatycy" w Paryżu
Organizatorzy tegorocznego Festiwalu Jesiennego w Paryżu szukali natchnienia w Oriencie i starożytności. Przywieziono spektakle chińskie, z wyjątkiem dwudziestogodzinnej, XVI-wiecznej opery "Pawilon piwonii", którego nie wypuściły z Chin władze tego kraju ze względu na, jak podano, "pornograficzny" charakter przedstawienia. Udaną XX-wieczną wersję tego dzieła (do muzyki współczesnego kompozytora Tan Duna) pokazał Peter Sellars. Do Racine'owskiej "Fedry" sięgnął szwajcarski reżyser, Luc Bondy. Na "Ifigenię w Taurydzie" zdecydował się Klaus Michael Gruber. Tymczasem najmocniejszy akcent festiwalu wyrósł tuż pod bokiem, w "rodzinnej Europie": grudzień niewątpliwie należał do polskiego teatru. Krystian Lupa zachwycił publiczność i krytykę teatralną gigantyczną adaptacją trudnej, wielowątkowej powieści Hermanna Brocha - "Lunatycy". Były to właściwie dwa spektakle Starego Teatru w Krakowie: zrealizowana w roku 95 pierwsza część dyptyku - "Esch, czyli anarchia, rok 1903", oraz pokazany w dwóch wieczorach "Hugenau, czyli rzeczowość, rok 1918", który miał premierę w październiku ubiegłego roku. Spektakl gościł od 2 do 12 grudnia na scenie Odeonu - Theatre de l'Europe. Od roku 92, kiedy to odbył się tam prawdziwy festiwal polski - z "Weselem" Wajdy i "Ślubem" Jarockiego, jest to kolejna tak duża polska impreza teatralna w Paryżu. Co prawda, poznański Teatr Ósmego Dnia dzielnie reprezentuje polskie barwy na festiwalach międzynarodowych organizowanych we Francji, należy jednak wyrazić nadzieję, że w przyszłości polscy twórcy teatru będą częściej gościć w tym kraju. Francuska publiczność i krytyka teatralna zgotowały "Lunatykom" entuzjastyczne przyjęcie. Podobnie było z Czechowowskimi "Trzema siostrami", dyplomem krakowskiej szkoły teatralnej pokazanym w paryskim konserwatorium. Grunt przygotowały Le Monde i Liberation, które wysłały do Krakowa wysłanników specjalnych. "Spektakl odrzucający teatralny konwenans, poszukujący osobliwej formy nadrealizmu", donosi w dodatku specjalnym do Le Monde Jean-Pierre Perrier. "Polak Krystian Lupa proponuje własną wizję końca wieku. (...) Spektakl - rzeka, który już stał się wydarzeniem. (...) Znakomici aktorzy prowadzeni wewnętrznym światłem", wtóruje mu w długim artykule Brigitte Salino (Le Monde 1 XII 98). Jean-Pierre Thibaudat porównuje Lupę i Grubera: "Są u szczytu swej sztuki, którą władają z mistrzowską swobodą. Gruber opowiada o ulotności chwili, Lupa pozwala jej trwać w nieskończoność. (...) Jego spektakli nie da się opowiedzieć, trzeba je przeżyć" (Liberation 1 XII 98). Dodam od siebie, że Krystian Lupa uderzył w nutę, która współgrała z wrażliwością i oczekiwaniami francuskiej widowni, prezentując na scenie pustkę, jaka opanowała wewnętrzny świat bohaterów. Zwolniony rytm przedstawienia to odpowiedź reżysera na cały obszar nie nazwanych przeżyć, które odchodzą, zanim zostają nazwane. Widownia Odeonu przyjęła zaproszenie. "To spektakl, który stawia pytania ostateczne", komentuje kolejny krytyk, Jean-Pierre Leonardini (Humanite 7 XII 98) i dodaje: "W misternej reżyserii Lupy uderza coś, czego tajemnicy my tutaj (we Francji - przyp. tł.) nie zgłębiliśmy: rozłożony w czasie proces twórczy, dogłębna filozofia teatru, zespół aktorów, którzy, jak w cechowym bractwie, łączą swe wysiłki we wspólnym działaniu. Obserwując oświetlenie, grę aktorów, precyzyjny, powolny rytm spektaklu przecinany gwałtownością, mamy wrażenie, że obcujemy z czymś, co przez lata kazało dramaturgom ze wschodu Europy rozbudzać sumienia. W nie tak znowu odległej epoce teatr pełnił tam funkcję osobliwej przestrzeni wolności, podmywając podstawy ustroju, pod samym nosem władz uprawiających przemoc państwową. (...) Niecodziennie Paryż ma szansę spotkać się z tak wyrazistą propozycją sceniczną, która sprawia, że ze szczęścia wyskakujemy ze skóry. Europy w takiej aurze, na najwyższym diapazonie, prosimy o jeszcze".
Obok wspomnianego na wstępie spotkania z oryginalną operą chińską publiczność paryskiego Festiwalu Jesiennego miała okazję zapoznać się ze współczesną próbą jej odczytania. "Pawilon piwonii" opowiada losy dwojga młodych ludzi marzących w oddalonych od siebie ogrodach o miłości; do złudzenia przypominają oni późniejszych bohaterów Buchnera: Leonce'a i Lenę. Sellars umieścił XVI-wiecznych chińskich kochanków we współczesnej scenerii multimedialnej z ekranami, na których twarze aktorów pojawiają się w negatywie, jak śmiertelne maski: swoisty komentarz do rozgrywanej akcji. Zachowany został zarazem refleksyjny, oscylujący między marzeniem a rzeczywistością, prawdą a złudzeniem charakter imponującego dzieła. "Barokowa kantata, opera chińska, rap, muzyka współczesna i śpiew gregoriański... partytura, która zdziwi niejednego, prawdziwe zejście do piekła, trzy godziny mijają jak sen. Spektakl, na miarę swego reżysera, łączący naiwność z wysmakowaniem" komentuje Eric Dahan (Liberation 8 XII 98).
Niestety, realizując "Fedrę" Racine'a Luc Bondy minął się na całej linii z oryginałem. Rozczarowana krytyka podkreślała nierówne, histeryczne aktorstwo, bezmyślne łamanie frazy, wątpliwą analizę dzieła, brzydką, przypominającą biurowiec dekorację, jednym słowem: pretensjonalność twórców. Na przeciwległym biegunie umieścić należy przedstawienie "Ifigenii w Taurydzie" w reżyserii Klausa Michaela Grubera, który klucz do arcydzieła Goethego znalazł w osobie genialnej Angeli Winkler, łączącej zmysłowość z dziecięcością. Partnerował jej Martin Wuttke, jako prześladowany wspomnieniami Orestes. Przedstawienie wybitne, w zaprojektowanej rozmachem dekoracji Gillesa Aillaud (z piaszczystym brzegiem i prawdziwą wodą), w swym poetyckim realizmie odbijającej samotność bohaterów. Trzech wybitnych twórców przedstawiło rezultaty swej współpracy ze studentami szkół teatralnych. Najcieplej przyjęto spektakl polski - "Trzy siostry" Czechowa w reżyserii Krystiana Lupy. Podkreślano głęboko pedagogiczny i profesjonalny charakter przedstawienia. Ze studentami paryskiego konserwatorium pracował Klaus Michael Gruber, którego pomysł zaproszenia Michela Piccoli do Pirandellowskich "Gigantów z gór" uważam za chybiony i sprzeczny z interesem aktorskiej młodzieży. Patrice Chereau poprowadził warsztaty studentów ostatniego, trzeciego roku konserwatorium. Były to fragmenty Henryka VI i Ryszard III. Spektakl zyskał świetną oprawę: na poły teatralną, na poły filmową, z punktowcami wyodrębniającymi z przestrzeni scenicznej aktorów ubranych we współczesne, szare prochowce. Młodemu zespołowi nie brakowało zapału, gorzej z prowadzeniem myśli i różnicowaniem środków wyrazu. Oczekiwany od zakończenia festiwalu w Awinionie w roku 97 Piotr Fomienko powrócił z pokazywanym wówczas spektaklem "Wilki i owce" Ostrowskiego oraz z rzadko grywaną, groteskową jednoaktówką Czechowa: "Weselem". Podczas gdy pierwsze z przedstawień, dynamiczne, bezkompromisowe w "osłuchiwaniu" ludzkiej natury, a przy tym nie pozbawione delikatnego pastiszu, będące przykładem mięsistego teatru psychologicznego, aspirowało do rangi tragedii antycznej, drugie rozczarowało ciężkim, wysilonym humorem, natłokiem pomysłów reżysera tudzież nużącym, porozumiewawczym "mruganiem" do widza. Przypominam sobie wspaniały, piramidalnie paranoiczny spektakl dyplomowy, zrealizowany pod koniec lat osiemdziesiątych w warszawskiej PWST, dziś Akademii Teatralnej, przez prof. Maję Komorowską: obraz nędzy i zdumienia rodzaju ludzkiego na rosyjskiej prowincji, do niemożności rozciągniętych pauz i płynącego z duszy pienia. To było "Wesele"!