Artykuły

Nadchodzi wyż trędowatopodobnych

Gdy się dziś ogląda "Dzieje grzechu" na scenie, mimo woli przypominają się spory sprzed pół wieku blisko i nasuwa pytanie: o co też toczono wówczas tak namiętne boje? Bo pomysł przeniesienia na scenę tej właśnie powieści Żeromskiego (dodajmy - nie najwyższego lotu, nie za nią cenimy autora) nie jest nowy. Uczynił to w 1926 roku Leon Schiller, adaptując ją i wystawiając w Teatrze Polskim w doborowej obsadzie z Marią Modzelewską, Kazimierzem Junoszą-Stępowskim, Leonem Łuszczewskim i innymi tuzami. Było to wydarzenie, pisała o nim cała prasa. Wokół przedstawienia rozgorzała dyskusja na dwadzieścia cztery fajerki. Recenzenci poszczególnych pism, wpływający swoimi opiniami na znaczne odłamy społeczeństwa, skakali so biedo oczu, jakby spektakl "Dziejów grzechu" przesądzał o przyszłości teatru polskiego. Zacietrzewienie doszło do tego stopnia, że Adam Grzymała-Siedlecki zażądał w konserwatywno-mieszczańskim "Kurierze Warszawskim" zdjęcia sztuki z repertuaru, "jak tego domaga się nie tylko prasa, lecz i poważne grono społeczeństwa".

Gwoli sprawiedliwości dodać wypada, że Boy, czy Słonimsił, broniąc przedstawienia nie zajmowali się jego sensem społeczno-obyczajowym. Boy pokpiwał sobie, pisał, że nie wyobraża sobie, aby nawet w owych czasach, na początku stulecia para młodych ludzi nie mogła iść do łóżka tylko z powodu braku rozwodu, a przecież ów nieszczęsny rozwód był właśnie przyczyną późniejszych losów Ewy Pobratyńskiej. Postępowi krytycy i pisarze roztrząsali raczej problemy scenicznej realizacji utworu, widząc w reżyserii Schillera cechy, determinujące rozwój sztuki scenicznej.

A dziś? Wyuzdanie inscenizatorskie Leona Schillera należy do zamierzchłej przeszłości, przeszło w inne, nieporównanie istotniejsze wartości. Teatr ceni właściwe sobie środki nieporównanie wyżej, niż orgie maszynerii scenicznej, co tak urzekało krytyków przed pół wiekiem. Jest świadomy, że w obrazkowej płynności akcji nie wygra ani z filmem, ani z młodszą od niego telewizją, gdzie demonstruje się nie dzieje grzechu młodej dziewczyny, lecz tego grzechu anatomię, czyli nieprzerwane tarzanie się dwojga ludzi na łóżku pod byle jakim pretekstem, nawet frustracji.

A przecież jeśli się dziś wystawia "Dzieje grzechu" to w dużej mierze (jeśli nie wyłącznie) licząc na dreszczyk, jaki ten tytuł wywoływał w przeszłości u kilku pokoleń pensjonarek na zasadzie powieści współczesnej. Wtedy z szacunku dla autora unikano nazywania rzeczy po imieniu. Dziś nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z kiczem, a przedstawienie "Dziejów grzechu" powiększa rosnącą rodzinę trędowatopodobnych. Różnica podstawowa polega na tym, że teatr nie obrazi się, jeśli się o tym głośno powie. Mało - będzie, a przynajmniej powinien - według mnie - głośno mówić o niedocenieniu społecznej funkcji kiczu.

Sprawa nie jest bowiem prosta. Dyskusja o kiczu i jego funkcji społecznej ogarnia coraz szersze kręgi w całym kulturalnym świecie. Fala dotarła do nas wraz z "Love story" i podobnymi zjawiskami. Ale oko cyklonu znajduje się ciągle na Zachodzie. U nas podjęto kilka lat temu dyskusję w gronie specjalistów, przeważnie krytyków sztuki, traktując rzecz w płaszczyźnie przede wszystkim estetycznej. Szukając definicji kiczu wskazywano, że jego cechą immanentną jest nieautentyczność. Podkreślano, że właściwy kiczowi sentymentalizm niszczy prawdziwe uczucia. Ale prześlizgiwano się nad funkcją społeczną tego zjawiska. Trudno odmówić racji Marcinowi Czerwińskiemu, który domagał się na tej dyskusji rehabilitacji kiczu, "jako przedartystycznego, ale torującego drogę sztuce autentycznej, wyrazu postawy niezależnej w świecie pełnym autorytetów niezrozumiałych, namaszczonych, sprzecznych między sobą, zużywających się szybko, dalekich, arbitralnych".

Dyskusję wspierały przykłady przede wszystkim z zakresu twórczości plastycznej. Może dlatego, że tam właśnie granica jest płynna, zamazana. Jak przylegają do tamtych racji teoretycznych sceniczne "Dzieje grzechu"? Warto by może pokusić się najpierw o wyjaśnienie czy i w jakiej mierze funkcjonuje dziś pojęcie grzechu? Co ono znaczy? Czy pokrywa się z sensem, jaki mu nadał Żeromski? Znaczenie bowiem tego słowa jest relatywne. Myślę, że zmiany obyczaju nie mogły nie wpłynąć na pojęcie grzechu. Gdyby jednak przywrócić mu dawny, "kanoniczny" niejako sens, gdyby znaczył tyle co świadomy występek i gdyby w tym znaczeniu funkcjonował wśród szerokich warstw społeczeństwa - byłby niewątpliwie ponętnym kąskiem teatralnym. Jak "Trędowata". Ale wabik psuje firma, nazwisko autora, kojarzące się w umysłach dzisiejszych pensjonarek, lub ich intelektualnych rówieśniczek z pisarstwem namaszczonym, wyrażającym troskę obywatelską, czy sumienie narodu, nie zaś z bujnością wyobraźni erotycznej.

Jeśli zaś zgodzić się z Czerwińskim, że kicz rodzi się na przedmieściach i gnieździ w knajpkach - to traktowanie przedstawienia "Dziejów grzechu" jako dzieła zaspokajającego tęsknoty szerokich mas nie znajduje uzasadnienia. Trudno zaś rozpatrywać sprawę z punktu widzenia artystycznego.

Adaptacja Adamskiego i Strzemińskiej różni się od próby Schillera przede wszystkim ilością występujących w spektaklu osób. Jest po prostu przygotowana tak, aby każdy najmniejszy teatr nie miał trudności z jej wystawieniem. Równocześnie przedstawienie można zrealizować - jak to uczyniła Olga Koszutska w Teatrze Nowym w Łodzi - na zasadzie umowności. Reżyser nie uruchamia maszynerii teatralnej, wszystkie miejsca akcji są umowne. Do tego stopnia, że gdy Pochroń ma zamknąć na klucz drzwi pokoju, w którym się znalazł z Ewą, dochodzi do błękitnego horyzontu niemal z kluczem w ręku i każe nam wierzyć, że już to uczynił.

Żadna z postaci nie jest człowiekiem żywym. Wywołują nawet wrażenie, że zostały wycięte z papieru, a na scenę wprowadzono umyślnie płaskie ich kontury. Poza jednym - Pochroniem. Sochacki jest w roli sutenera pełnokrwisty, prawdziwy. To nie paradoks. I w powieści jest to jedyna postać wyraźnie zakreślona. I jedyny wątek prawdziwy, z życia wzięty. Reszta jest wytworem wyobraźni. Aktorsko broniła się również Wanda Neumann w roli Ewy Pobratyńskiej.

Wydaje się jednak, że problem "Dziejów grzechu" należy rozpatrywać z punktu widzenia polityki kulturalnej, nie zaś tylko w płaszczyźnie estetycznej. Kicz bowiem da się zdefiniować również przez model kultury. A tu kończą się żarty i zaczynają schody.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji