Odkurzanie eksponatów?
Czy przeniesienie dzisiejszego widza w krąg baletu z początków wieku - nawet tak sławny, jak przedstawienia tworzone przez "Balety rosyjskie" - może być atrakcyjne? Czy nie stanowi tylko odkurzenia eksponatów z Muzeum Tańca? Premiera "Soirée Diagitew", która odbyła się w sobotę w Teatrze Wielkim, udziela na te pytania mieszanej odpowiedzi.
Nie lada zadania podjęli się realizatorzy ostatniej premiery baletowej w Teatrze Wielkim im. St Moniuszki w Poznaniu. Spróbowali zrekonstruować w oryginalnej choreografii i scenografii trzy przedstawienia pokazywane w Paryżu w początkach naszego wieku przez sławny zespół "Baletów rosyjskich" kierowanych przez Siergieja Diagilewa.
Z Chopina zostało niewiele
Pierwszy z tych baletów, "Sylfidy" do muzyki Fryderyka Chopina, w scenografii Natalii Gonczaroj i według pomysłu choreograficznego Michaiła Fokina, zrekonstruowała Liliana Kowalska. Jest to typowy "biały" balet z całym arsenałem figur, kroków i póz obowiązkowych w tańcu klasycznym. Nie ma tutaj żadnej pozamuzycznej fabuły, zatem taniec ma wyrażać wyłącznie to, co zawiera muzyka - finezję i ulotność, melancholijny wdzięk, a niekiedy nuty tragizmu chopinowskich kompozycji.
Najbardziej w ich duchu zarysowała postać eteryczna Joanna Wodas, szczególnie pięknie prezentująca się (wraz z partnerującym jej Aleksandrem Rulkiewiczem) w Walcu cis-moll. Także corps de ballet, tworzący malownicze tło dla soli-stycznych ewolucji, mógł się podobać.
A jednak przez cały czas odnosiłam wrażenie, że choreografia "Sylfid" ułożona została do zupełnie innej muzyki aniżeli ta, której słuchałam. Wykorzystane na scenie nokturn, preludium, dwa mazurki i trzy walce - napisane zostały przez Chopina na fortepian. W wersji symfonicznej dzieła te bezpowrotnie utraciły wszystkie swoje subtelne niuanse wyrazowe i pastelowe odcienie barw, tak iż z Chopina pozostało niewiele. A ciężkie i głośne granie orkiestry operowej mankamenty owe jeszcze bardziej uwypukliło.
Klimaty secesji
W zupełnie odmiennej stylistyce zrealizowane jest "Popołudnie fauna" z choreografią Wacława Niżyńskiego (przywróconą przez Artura Żymełkę). Ostra w kolorycie kurtyna przedstawiająca "Taniec" Henri Matisse'a, sącząca się leniwie, utrzymana w nastroju "słodkiego nieróbstwa" muzyka Claude'a Debus-sy'ego oraz stylizowane greckie szaty mitycznego bożka i nimf na tle wielobarwnej, witrażowej dekoracji Leona Baksta - cofają widza w duszne klimaty secesji. Wszystkie elementy teatralne - obraz, ruch i dźwięki, zestrojone są w tym balecie w sposób niemal idealny, a kreujący tytułowego bohatera Paweł Mikołajczyk wygląda jak antyczna rzeźba.
To, co dzieje się na scenie, jest piękne i przekonujące. Ja jednak mam poważne zastrzeżenia do interpretacji muzycznej. Jose Maria Florencio Junior zaproponował bardzo mocne, wręcz twarde wykonanie przymglonej, wizjonerskiej muzyki Debussy'ego - co zbyt daleko odbiegało od jej stylu i charakteru.
Kapelusz Picassa?
Największe oczekiwania widowni towarzyszyły trzeciemu baletowi - a to za sprawą Pabla Picassa, autora opracowania plastycznego do "Trójkątnego kapelusza" Manuela de Falli. Istotnie, cieszy oczy rozmaitość i wielobarwność kostiumów w tym balecie oraz wyrazista, choć syntetyczna, dekoracja.
Choreografia Leonida Miasina we współczesnym przekazie jego syna Lorki Massine'a to pełna temperamentu i wesołości, wartko tocząca się historia miłości, flirtu, zazdrości i zemsty. To porywające rytmy tańców z kręgu iberyjskiej kultury. To ogień, żywioł i namiętność zaklęte w geście i uśmiechu.
Postacie głównych bohaterów rysowane są grubą kreską, trochę tak, jak w commedia dell'arte. W tej konwencji świetnie się odnalazł Ryszard Dłużewicz i Beata Wrzosek. Jednak zespołowi zabrakło niepohamowanego rozpędu i śródziemnomorskiego wigoru, którym przepełniona jest muzyka. Tym bardziej że orkiestra akurat dzieło de Falli zagrała z żarem i w dobrym stylu.