Artykuły

Raz do (zamkniętego) koła!

"Wesele" w reż. Marcina Libera w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Marcin Liber mógł podążyć wieloma tropami w bydgoskiej inscenizacji "Wesela". W rozmowach poprzedzających premierę reżyser sugerował widzowi odświeżenie kanonicznej adaptacji "Wesela" Andrzeja Wajdy z 1973 r. oraz filmu Wojciecha Smarzowskiego o identycznym tytule, choć nawiązującego do dzieła Wyspiańskiego jedynie za pośrednictwem paru migotliwych aluzji.

Czy zatem widz zostanie skonfrontowany z wywrotową "smarzowszczyzną"? Wskazuje na to sam początek widowiska. Publiczność pierwszych rzędów zostaje uraczona kiszonymi ogórkami. Tli się pierwszy trop interpretacyjny - czy inscenizacja Teatru Polskiego w Bydgoszczy będzie opierać się jedynie na pokrętnym nicowaniu polskiej przaśności? A może twórca pokusi się o głębsze sondowanie tematu? Muszę przyznać, że reżyser wpadł poniekąd we wnyki niezdecydowania, gdyż spektakl nie jest ani wyczerpującym aneksem do aktualiów, ani "Weselem" zrealizowanym w sposób wybitnie tradycyjny (o co zresztą Libera trudno podejrzewać), dążącym do uniwersalizacji problemu. Niemniej najświeższa bydgoska premiera pozostaje efektownym, frenetycznym widowiskiem, zrealizowanym z pietyzmem dla szczegółu, w którym potwierdza się prawidło groteski, że nieodłącznym kumem feerii jest makabra.

Spektakl rozpoczyna pewna inwersja - weselnicy trwają pogrążeni w marazmie, czemu towarzyszą wersy z ostatniej sceny dramatu Wyspiańskiego Wytupywany rytm stanowi przygrywkę do "Korowodu" Marka Grechuty. Świdrująca melorecytacja "kto pierwszy szedł przed siebie, kto pierwszy cel wyznaczył?" staje się akuratnym suplementem do wymowy sztuki młodopolskiego twórcy; odpowiedzialność blaknie i niknie, jak również śpiewał Grechuta, "pośród śpiewu tłumu". Wspólne wykonanie "Korowodu" to zaledwie preludium właściwej części spektaklu, która po objawieniu minorowego zakończenia "Wesela" jest niczym pulsujące echo minionej euforii.

Weselnicy gromadzą się na scenie; mężczyźni odziani w koszule, kobiety w kreacje przetwarzające folkowe motywy. I wszystko - słowa, zachowania, oprawa - ma jak dotąd charakter afirmatywny; to stan jeszcze przed podkopaniem fundamentów świata. Padają słynne: "słowa, słowa, słowa!" - beztroskie, później podmalowane pijacką euforią. Nad głowami tańczących rozbłyskuje projekcja wideo w postaci kolorowych fraktali; opętańcze hołubce wycina się w rytm krakowiaka, zaaranżowanego na współczesną modłę. Na tym etapie "Wesele" to komedia kontrastowych charakterów; wyalienowana Radczyni (Alicja Mozga) błąka się między biesiadnikami, z ust Poety (Mateusz Łasowski) skrzy się esprit. Naraz odsłania się cały szopkowy charakter wydarzenia. Pan Młody (Maciej Pesta) wyznaje żonie (krewka Julia Wyszyńska): "ciebie chcę kochać po twojemu" - i ta deklaracja prowokuje młodych do zwarcia się w niedwuznacznej pozycji w środku zacieśniającego się kółeczka tańczących. Mór naszych czasów - wszystko musi być poświadczone, unaocznione, by mogło zostać uznane za prawdziwe (nie bez przyczyny weselnicy robią sobie grupowe zdjęcie z ustami rozciągniętymi w sztucznym uśmiechu). Kolejny stygmat czasu - Haneczka (Aleksandra Pisula) i Maryna (Agnieszka Żulewska) stoją na balkonie, wyginając się niczym w klubie, na umówiony znak odsłaniają piersi. Choć patrząc na to z drugiej strony, w okrzyku: "tak bym chciała kochać bardzo!" pobrzmiewa smutek; tylko z pozoru jest to wyraz mentalności młodych ludzi, która wyraża się w "zbytniości", a nieraz i w roszczeniowości.

Znaczna część inscenizacji zostaje wyzuta z poetyckiego natchnienia tekstu bazowego. Rachela Joanny Drozdy jest ironiczną, przerysowaną herod-babą w stroju gotki, z gwiazdą Dawidą prowokacyjnie wytatuowaną między łopatkami. Recytacja fragmentów z Nietzschego brzmi (zamierzenie!) egzaltowanie. W tym miejscu również chciałabym postulować o zaniechanie poważnych zarzutów o nachalne wypunktowywanie polskiego antysemityzmu; cały wątek Racheli i jej ojca (Jerzy Pożarowski) został sportretowany w sposób na tyle przerysowany (a wręcz komiczny), że nie można go uznać za przyczynek do poważnej dyskusji. Stanowi raczej preludium do kolejnej całostki spektaklu, w której maskowane perwersje ujrzą światło dzienne. I jest to bardziej kropla w morzu wynaturzeń niż fala uderzeniowa.

Na scenę zostaje wniesiony gar bigosu. Przedstawiciele wsi i miasta zasiadają po przeciwnych stronach. Do końca nie wiem, czemu miałby służyć taki zabieg. To prawda, scena uczty ujawnia szwy w zgranej do tej pory gromadzie weselników, obnaża resentymenty - ale nie wskazuje się jednoznacznie ich źródła. Jakie jest podłoże wzajemnych niesnasek? Tu kruszy się dotychczasowa spójność "Wesela", wymowa osuwa się w próżnię, choć, temu nie można zaprzeczyć, niebawem zacznie się część najbardziej widowiskowa.

Bo oto świeżo upieczeni małżonkowie zzuwają ubrania, zdejmują sobie nawzajem buty (a przecież "trza być w butach na weselu!"), łączą się w pożądliwym uścisku. Kasper (Marcin Zawodziński) wtyka rożek wymiętej koszuli za pas spodni, co nasuwa jednoznaczne skojarzenia z członkiem (przecież "te panny nas chco!"). Wkrótce dochodzi do zdemaskowania obecnego na scenie przez prawie cały czas Chochoła (w tej roli rewelacyjna Magdalena Łaska), z oczami przesłoniętymi ciemnymi okulary i ironicznym, niepokojącym uśmieszkiem. Od teraz to owa demoniczna (!) postać ujmuje batutę i dyryguje światem scenicznym. Elementy scenografii zostają prześwietlone projekcją wideo, "śnieżą" niczym uszkodzony teleodbiornik. Słowom: "co się komu w duszy gra, co kto w swoich widzi w snach" towarzyszy noise'owe uderzenie.

Nietrudno zgadnąć, że od tej pory dokonuje się wywrócenie podszewki świata. Marysia (Karolina Adamczyk) ukazuje się w zakrwawionej halce, dzierżąc w ręce siekierę i snując osobną historię o domowej tyranii. Wśród biesiadników pleni się chuć, prowadząc do, przypuszczalnie, gwałtu. Dezintegracji uniwersum towarzyszy diaboliczny chochołowy leitmotiv "raz dokoła!". Widma nie ukazują się na scenie bezpośrednio. Przykładowo, Rycerz i Hetman przemawiają w mediumiczny sposób ustami Chochoła, tulącego do siebie Poetę i Pana Młodego. Taki zabieg sprawia, że widma sprawiają wrażenie integralnej części bohaterów, kamuflowanych wewnętrznych głosów; nie stanowią przecież żadnej materialnej reprezentacji. Nawet Stańczyk nie urzeczywistnia się na scenie, to Dziennikarz (Piotr Stramowski) przywdziewa czapkę błazna, wjeżdżając w środek sali weselnej na pługu śnieżnym.

Tu upada również mit miłości kwitnącej ponad różnicami. Tę rysę eksponuje rozmowa małżonków. Panna Młoda snuje marzenia o "dworze modzewiowym". Chłopska artykulacja prowokuje historyczny wybuch u męża rekrutującego się z inteligencji. Szwy pękają; nadmuchane kłamstwo eksploduje z hukiem. Tymczasem inni biesiadnicy nurzają się w srebrnej cynfolii, oplątując się nią (łańcuchy?). Apatycznemu tańcu w kółeczku towarzyszy śpiew "a gdy będzie słońce i pogoda". I już nie "lecą pióra orle, pawie, gęsie" - to tylko wirujące dookoła błyszczące strzępy dekoracji. Oto groteskowy karnawał z programowym odwróceniem porządku świata.

Podchmieleni goście demolują pisuary. Na ściance z pleksi pojawia się napis "popiół zostanie i zamęt" (oczywisty cytat z "Popiołu i diamentu") z pytajnikiem, później przekreślonym i poprawionym na rząd wykrzykników. W tym świecie entropii coraz trudniej jest nadążać za kolejnymi wątkami. Na linie zostaje spuszczona odwrócona do góry nogami figura Chrystusa. Tak kończy się pierwsza część widowiska. Naraz pojawia się obawa, że od tego momentu zacznie się artyleryjski ostrzał stereotypów, rewizja mitów konstytuujących naród. A więc Liber wytoczy działa przeciw Polakowi-katolikowi, zapatrzonemu w dogmat, wybierający wygodnictwo światopoglądowe i moszczenie gniazdka ze strzępów narodowej mitologii?

Błąd. Po antrakcie okazuje się, że świat sceniczny powraca do względnego ładu. Komicznie brzmią słowa zaczerpnięte z utworu Marcina Świetlickiego: "w mojej rodzinie nie ma problemów z alkoholem - piję na mieście" oraz "Chopin gdyby jeszcze żył, toby pił". Liber nie celuje jednak ostro w stereotyp Polaka-alkoholika. Okazuje się, że problem zostaje rozwiązany subtelniej, generalnie druga część stanowi wyciszenie po gwałtownej kulminacji. Pojawia się Wernyhora; Michał Jarmicki kreuje postać pociesznego grubaska, pijącego na umór czystą wraz z Gospodarzem (Jakub Ulewicz). Dar - złoty róg - ukazuje się zapakowany w siermiężny szary papier. Tak ma wyglądać wielkie posłannictwo? Pozostaje jedynie sympatyczny rozhowor przeradzający się w bełkotliwe frazy. Nie ma w tym jednak nic z wulgarności - w powietrzu tężeje wrażenie żałosnego charakteru tej sceny, połączonej z bezradnością Gospodarza. Marazm sięga zenitu.

Całość wieńczy kolejna scena zbiorowa. Tu następuje odwrót od eksperymentów. Skandowaniu "jedzie-dudni-pędzi" towarzyszy eskalacja napięcia. Po raz kolejny zwraca uwagę niesamowita muzyczność bydgoskiego spektaklu. Kasper przyciska do piersi but-złotą podkowę (czy to jest zmurszenie konwenansu? Wszakże "trza być w butach"). Powraca zaintonowany "Korowód", z kluczowym być może "zapatrzeniem". Wyjęcie szabli z dłoni - to pozbycie się kieliszków. W tym geście nie upatruję drwiny z polskich ciągot do napojów wyskokowych, jest to raczej wykorzystanie leitmotivu (wcześniej goście ciskają lampkami w uniesieniu, teraz panuje martwa cisza). Bardzo dobrze wykonany monolog Jaśka (Artur Krajewski) stanowi ukoronowanie "Wesela". Świat osuwa się w inercję, otrzeźwienie przyszło zbyt późno.

"Popiół i zamęt"? Spektakl Libera, mimo stopienia różnych form, trudno opatrzyć etykietą dysonansu stylistycznego. Wręcz przeciwnie, biorąc pod uwagę wyłącznie formę, jest to przedstawienie niemal wirtuozerskie. Weselny galimatias udało się utrzymać w ryzach, energiczna choreografia, znakomite opracowanie muzyczne, dobra gra zespołowa i sprawne wykorzystanie scenografii składają się na pozytywny efekt. Gorzej, jeśli podejmiemy się próby wyodrębnienia tropu-wytrychu, za pomocą którego reżyser mógł odblokować dawne sensy (bierność warstw uprzywilejowanych, stagnacja i, choć to może anachroniczne stwierdzenie, swoistą "nieznośną lekkość bytu"). Owszem, widać tu pewien zamysł - uwspółcześnienie, a raczej wyrwanie "Wesela" z przestrzeni historycznej i przeszczepienie w przestrzeń nieokreśloną, ukazanie mrocznego rewersu świata, prymat biologizmu i egoizmu nad racjonalnością i honorem. Takie ujęcie zestawione jest jednak z dyskursem niepodległościowym i już nie wiadomo, w jakiej przestrzeni się znajdujemy - czy tej bliższej Wyspiańskiemu, czy tej pokrewnej filmowi Smarzowskiego. Inscenizacji zanadto popuszczono cugli. W tym przypadku łatwiej, wbrew pozorom, utrzymać równowagę formalną niż merytoryczną, bo ta jest w spektaklu niczym balansowanie z kieliszkiem wódki na czubku głowy w trakcie szalonego obertasa. Ktoś wyjątkowo uparty mógłby uczynić z tego zarzut definitywnie przekreślający widowisko. Ja jednak polecam "Wesele", choćby ze względu na sprawność realizacyjną i, jak wspominałam, groteskowe zbratanie feerii z makabrą. Mogło być zdecydowanie lepiej - to prawda. Widowisko ogląda się jednak nadspodziewanie dobrze. Może warto dać ponieść się fali emocji, zamiast rwać włosy z głowy, że reżyser po raz kolejny korzysta z ideologicznych nadużyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji