Artykuły

Myśmy wszystko zapomnieli...

To spektakl o bylejakości naszych zbiorowych marzeń, o wspólnie zamieszkiwanej opowieści, która ostatecznie okazuje się jedynie bełkotliwym, delirycznym majakiem, sumą podlanych wódką lęków, wyrzutów sumienia, frustracji - o "Weselu" w reż. Marcina Libera w Teatrze Polskim w Bydgoszczy pisze Michał Centkowski z Nowej Siły Krytycznej.

I

Polska B, baraki, wiejska dyskoteka. Przy akompaniamencie tandetnej i nieznośnie jazgotliwej muzyki, przy hektolitrach wódki, odbyć się ma oto ceremonia zaślubin.

W początkowej sekwencji szaleńczego tańca, przywodzącej na myśl filmową ekranizację Wajdy, Liber, zatrzymując na chwilę ów rozpędzony świat, z wirującego tumultu wyławia kolejnych bohaterów, których chaotyczne, pozbawione w gruncie rzeczy sensu wymiany zdań tworzą raczej fragmentaryczny kolaż, niżeli panoramę "weselników". Orgiastyczna scena tańca - mimo że pozornie pęczniejąca, pulsująca, pierwotnym, instynktownym witalizmem - ma w sobie coś ze średniowiecznego, makabrycznego Totentanzu.

Niezręczne, nieco pokraczne próby nawiązania rozmowy, na które sili się Czepiec (Mirosław Guzowski) natychmiast spacyfikowane zostają przez Dziennikarza (Piotr Stramowski), wygłaszającego infantylną konstatację o "wsi spokojnej". Niemal pretensjonalne, nieszczere miłosne wyznania Poety (Mateusz Łasowski) - cynicznego, zblazowanego nieudacznika, chcącego w istocie jedynie zabawić się kosztem wiejskiej panny i rozpaczliwie poszukującego w ludowej ornamentyce śladów kształtu, który mógłby nadać swej przezroczystej, miałkiej egzystencji prowokują ironiczny komentarz Maryny (Agnieszka Żulewska ) - niepozbawionej, mimo wielu kieliszków wódki, trzeźwego osądu spraw - "Słowa, słowa, słowa". Tę samą rażącą nieprzystawalność kategorii, jakąś przejmującą sztuczność pozornego spotkania, regulowanego nieustannie karykaturalną nieomal konwencją, eksponuje Liber w scenie rozmowy Radczyni (Alicja Mozga) z Kliminą (Małgorzata Trofimiuk). Krakowska Dama wygłupia się, pytając o urodzajne żniwa - nie to zajmuje weselną starościnę.

W ten byle jaki, tandetny, podszyty wrogością i wzajemnym niezrozumieniem świat wkracza karczmarz (świetny Jerzy Pożarowski) wraz z córką Rachelą (znakomita Joanna Drozda). To jedna z najlepszych scen tego spektaklu. Bo choć witani są w "kraju bez stosów", uroczym jude raus, nie przyjmują w tej opowieści roli ofiary, innego - gorszego. Nienawiść weselników podszyta jest lękiem, bo karczmarz przychodzi niczym właściciel całej tej "chamskiej szopy". Rachela przybywa jakby z innego, lepszego świata. Bawi się sytuacją. Nie przypadkiem przedmiotem jej sarkastycznej "afirmacji" jest polskość podniosła, polskość poety i dziennikarza. Jej przesadnie wystudiowane ruchy, poetycka egzaltacja i wielkomiejski charme zdają się rozsadzać tandetną rzeczywistość baraku. Zdystansowaną, świadomą swego "wykorzenienia" Rachelę stać, w przeciwieństwie do "Panów", na obnażającą kłamstwo konwencji ironię.

Spiritus movens scenicznego dziania się, wyzwalającym subtelnym zaklęciem najgłębiej skrywane demony bohaterów, zwierciadłem, w którym przeglądają się weselni goście, jest Chochoł, który w brawurowej interpretacji Magdaleny Łaski przybiera postać pięknej, przywodzącej na myśl gwiazdę dawnego Hollywoodu kobiety fatalnej. "Co się komu w duszy gra, co kto w swoich widzi snach?" - pyta z przewrotnym uśmiechem, przyglądając się postępującemu zbiorowemu obłędowi.

Wbrew słowom Pana Młodego (Maciej Pesta), nic nie jest zapomniane, nic nie jest wybaczone. Spotkanie w sferze symbolicznej nie jest możliwe, brakuje punktów wspólnych. Jedyną demokratycznie dostępną płaszczyzną spotkania jest fizjologia: w alkoholowym amoku wszyscy wszak tańczą równo.

II

Księżycowy krajobraz, chłodna i niepokojąca przestrzeń okazuje się jakimś dziwnym śmietniskiem. Srebrne światło mglistego poranka towarzyszy ostatnim majakom weselników oraz bolesnemu przebudzeniu.

Demony, które nawiedzają postaci dramatu, to nie metafizyczne znaki obecności transcendentnego porządku, to nie emanacje ducha dziejów, to ich własne, osobiste demony: nadzwyczaj banalne, trywialne, do bólu ludzkie. Zdrada, nieufność, kłamstwo, lęk.

Wina, co jasno powtarza dziś za Wyspiańskim Liber, spoczywa na tych, którzy aspirowali i wciąż aspirują do roli przewodników, elity, a nigdy nie wzięli odpowiedzialności za wszczęcie procesu modernizacyjnego. Wręcz przeciwnie: sparaliżowani lękiem przed raz wprawionym w ruch, pozbawionym kierunku mechanizmem emancypacyjnego postępu, który przerodził się w krwawą rabacyjną kaźń, stali się strażnikami owej postawy permanentnego oczekiwania, przynależnej mentalności niewolnika. Postawie oczekiwania na to, co nigdy nie nadejdzie.

I bez efektownego odwróconego krucyfiksu objawiającego się nad sceną w drugiej części spektaklu jasnym staje się, że oto od co najmniej stu z górą lat żyjemy w świecie na opak.

Przyglądamy się na bydgoskiej scenie permanentnemu karnawałowi. Karnawał ten nie jest niestety eksplozją znoszącego wszelkie porządki, oczyszczającego śmiechu, nie jest afirmacją, nie jest "wolnością do", stanowi raczej gwałtowną próbę odreagowania, okazję do brutalnego odwetu, "ucieczki od". To karnawał ponury, karnawał letników, którzy biernie czekają, rozmieniając swoją egzystencję (podobnie jak wielką sprawę) na drobne. Ze sceny nie padają już nawet słowa Dziennikarza o tym, że Polska to wielka rzecz. I nic nas już nie łączy, bo nie sposób uwolnić się od lęku, nie sposób przezwyciężyć egoizmu, resentymentu, frustracji, poczucia klęski. A na nieufności, strachu i obojętności nie sposób budować wspólnoty.

Wszyscy na coś czekają. Na znak, na boską interwencję, na przewodnika czy wodza. Czekają na coś, co - jak pokazuje Liber - nie nadejdzie. Bowiem jedyna zmiana, jaka może się dokonać, to ewolucja wewnętrzna, to ta zmiana immanentnie wpisana w nasze człowieczeństwo.

I oto w najbardziej chyba przejmującej scenie spektaklu do Gospodarza nad ranem przychodzi jeden z weselnych gości. To Wernyhora (znakomity Michał Jarmicki) ze "złotym rogiem", szczelnie owiniętym w gazety, zapakowanym niczym jakiś drogocenny skarb menela. Przychodzi powiedzieć coś bardzo ważnego, coś wspaniałego i przerażającego jednocześnie. Po kilku kieliszkach wódki zapomną, o co właściwie chodziło. Gdy zasną, Gospodyni (Małgorzata Witkowska) schowa narodowe imponderabilia w szafie, na czarną godzinę. A potem dostaną się one wiejskiemu głupkowi - Jaśkowi (Artur Krajewski), na tyle ostatecznie rozsądnemu, by z rąk weselników, śniących swój własny sen o potędze, odebrać plastykowe kubeczki na wódkę, które zastąpiły w ich wyobraźni kosy.

Bydgoskie "Wesele" to spektakl o bylejakości naszych zbiorowych marzeń, o wspólnie zamieszkiwanej opowieści, która ostatecznie okazuje się jedynie bełkotliwym, delirycznym majakiem, sumą podlanych wódką lęków, wyrzutów sumienia, frustracji, w dodatku nieustannie zawłaszczaną przez tych, którzy pozbawieni właściwości, bezkształtni, sami siebie mianowali przewodnikami tej "duchowej podróży".

To także gorzka refleksja o bolesnym rozminięciu, o niezrozumieniu, o niechęci do podjęcia jakiejkolwiek rozmowy, o niezdolności do autentycznego dialogu, który zastępuje ostatecznie siermiężna konwencja.

W "Weselu" powracają zatem po raz kolejny wszystkie najważniejsze tematy twórczych poszukiwań Marcina Libera, wszystkie składniki rodzimego piekła. Chocholi taniec trwa, wciąż i na nowo śnimy ten sam deliryczny koszmar. I chyba nikt nie chce się budzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji