Artykuły

Anarchia i śmiech

Niespodziankę zgotował widzom Krystian Lupa. Po tym jak dwa lata temu adaptacją "Kalkwerku" Thomasa Bernharda przekonał nas, że sztuka jest w stanie najpoważniej mówić o rzeczach, którym nie sprosta inny język, teraz - w pogańskim misterium "Lunatyków" według Hermanna Brocha - poruszył anarchiczny żywioł śmiechu.

Na pierwszą powieść Austriaka - "Lunatyków" - składają się trzy tomy: "1808 - Pasenow albo ro­mantyka", "1903 - Esch albo anar­chia" i "1918 - Hugenau albo rze­czowość". Krystian Lupa przetłu­maczył i zaadaptował tom drugi, którego tytułowym bohaterem jest niemiecki buchalter próbujący zna­leźć swoje miejsce w świecie roz­padu dawnych wartości. Dosyć ograniczona fabuła jest egzemplifi­kacją wywodu prowadzonego w eseistycznych partiach powieści. Ten wywód zmierza do wykazania, jak to w czasach coraz gwałtowniej postępującej materializacji rośnie znczenie pierwiastka irracjonalne­go, jak człowiek nie mogąc zrozu­mieć ulegającego "urzeczowieniu" świata zaczyna go pojmować w ka­tegoriach magicznych.

"Lunatyków" Lupy otwiera "Uwertura", która rozgrywa się 15 lat przed właściwą akcją - w cza­sach, które obejmował pierwszy tom. Dialog dwojga platonicznych kochanków i odejście Bertranda "na zawsze", to właśnie koniec ery nie­wzruszonych, czystych wartości al­bo - jak podpowiada tytuł pierwsze­go tomu - świata romantyki. Po la­tach Bertrand zostanie szefem wiel­kiego przedsiębiorstwa, będzie nie­jednoznacznym symbolem nowych czasów i punktem odniesienia dla namiętności i wyborów Escha.

Wyrzucony z pracy buchalter Esch nie chce zgodzić się na "ten gówniany świat", szuka sprawiedli­wości, a równocześnie poddaje się żywiołowi życia. Odrzuca erotykę, jeżeli miałaby ona oznaczać tylko mechaniczne zbliżenie, ale nie wie­rzy w siłę miłości. Obserwuje wy­bory innych: socjałów, żołnierzy Armii Zbawienia, iluzjonistów oraz tzw. porządnych obywateli. To, co Istotne, zawsze znajduje gdzieś między jawą a sennym wyobraże­niem, między nieznośnym pato­sem a wszechogarniającym śmie­chem, między zgrzytliwym fał­szem i wydobywającą się zza jego zasłony prawdą. Przebłyski nie­uchwytnej prawdy naszych cza­sów pojawiają się tam, gdzie reży­ser zderzył banalne nieraz dialogi i sytuacje z autentycznymi ludzkimi dramatami i z ironicznymi komentarzami narratora.

Obrazy tworząc świat teatralnych "Lunatyków" zmieniają się na zasadzie anarchicznej płynności. Wyższe piętra scenografii to jakby odarte z zasłon "plecy" sceny z technicznymi podestami, schodami, barierkami i drzwiami. Parter scenografii stanowią wytapetowa­ne do połowy ściany, które częścio­wo można uchylać do góry, jak drzwi garażu. Zza tych drzwi wno­szone są łóżka, stoły, krzesła i inne rekwizyty. Swój najważniejszy monolog Esch wygłasza z podnie­sionego teatralnymi sznurami, pio­nowo ustawionego łóżka.

Aktorzy dobrze spisują się w tym amorficznym świecie. Przez cztery godziny nieomal nie schodzi ze sceny odtwórca tytułowej roli - kiedy trzeba, przyciszony, kiedy indziej zaś patetyczny, groteskowy i ironiczny Jan Frycz. Znakomicie zbudowała postać śmiesznej, sa­motnej, budzącej litość i zgrozę panny Erny Korn Anna Polony.

Alicja Bienicewicz potrafiła w tym "lunatycznym" świecie stworzyć postać w najnormalniejszy sposób dobrej kobiety - Gertrudy Hentjen.

Z epilogu dowiadujemy się, że Esch w końcu ożenił się z karczmar­ką Hentjen, że najpierw bardzo bił swoją żonę, a potem już coraz mniej.

Na pointę nie mamy co liczyć. Tego, co istotne, nie sposób ująć w zamkniętej formule. To pojawia­ło się między słowami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji