Artykuły

Nauczyłem się, że życie to praca

- Zawsze miałem sporo szczęścia. Od szkoły, od mojego debiutu - spotykałem mądrych, ciekawych ludzi, dyrektorów teatrów, znakomitych reżyserów w teatrze, często w filmie. Miałem szczęście, mogąc zagrać niemal wszystkie męskie role Czechowa w Teatrze TV - mówi WŁADYSŁAW KOWALSKI, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

- Książeczka, spokój, kapcie? Nawet jak mam czas, to nie dla mnie... - mówi Władysław Kowalski, któremu ciężko ustać w miejscu. Z teatrem zwiedził kawał świata, jako aktor zyskał szacunek krytyków, ma wielu przyjaciół w branży i cieszy się sympatią widzów. Ale czy czuje satysfakcję?

Ciągle żyje Pan pracą? Szykuje się do roli?

- Role nie są już związane z jakimiś szczególnymi ambicjami. Natomiast czuję potrzebę ruchu, fizycznego dręczenia się. Biegam, chodzę, przynajmniej godzinę dziennie. Przede wszystkim po Żoliborzu, jest piękny, szczególnie wieczorem - taki śpiący, samochody też zmęczone stoją...

No to wyobrażam sobie, jaką Pan ma znakomitą kondycję!

- (śmiech) Jak na ten wiek, może i przyzwoitą. Kiedyś więcej jeździłem na rowerze, niestety lekarz powiedział: - Nie. Ruch jest dobry na wszystkie dolegliwości. Pamiętam moją mamę, nawet już poważnie chora, cały czas była w ruchu...

Pewnie była zadowolona, jak wiele Pan w życiu osiągnął. Jak mało który z aktorów, szedł Pan przecież zawsze do przodu - konsekwentnie, bez zawirowań, skandali. I cieszy się Pan tak wielką sympatią widzów. Świetnie, że tak się zdarzyło.

- Ja patrzę na swoje życie inaczej... To była raczej męka - udręka (śmiech).

Dlatego, że wcześniej miał Pan zostać nie aktorem a chemikiem? Albo rolnikiem?

- Zgoda na zawód aktora, o którą mnie pani podejrzewa, jest absolutnie pozorna. Nigdy nie byłem szczęśliwy z powodu, że jestem aktorem. Oczywiście, rodzice też uważali, że to nie to. Zbyt wielki przeskok był między tym, skąd pochodzę, a gdzie się znalazłem w dorosłym życiu. Przyzwyczajony byłem do ciężkiej fizycznej pracy, jak to na wsi. Przecież, jak już mogłem kosę podnieść, to nią machałem.

To się zaczynało już w Żuraw-cach, koło Bełżca na Roztoczu, tam, gdzie się Pan urodził?

- Tak, a potem pod Iławą, jak już nas wywieziono na tzw. Ziemie Odzyskane. Lubiłem konkret - widziałem, że skosiłem, ile zaorałem. Nauczyłem się wtedy, że życie to praca. Do dziś przygotowując rolę, nigdy nie odpuszczam. Choć wiem też, że w życiu są ważniejsze rzeczy od pracy - przyjaźń, miłość, podróże, przyjemności.... Ale aktorstwo? Z tego powietrze tylko. Może chwila uniesienia.

Tylko? Dając wzruszenia, przemeblował Pan trochę polskich dusz - w teatrze czy w filmie.

- No może. Ale ta niewymierność zawodu powodowała u mnie frustracje. Oczywiście, jak się pracuje tak długo, jakieś sukcesy się odnosi - bardzo się z nich cieszyłem. Tylko, że to mija...

Jak się w ogóle zaczęła ta Pana przygoda z teatrem, potem z filmem? To nie było, zdaje się, takie proste?

- Za proste! W 55. roku zacząłem studia w Warszawie. Zawdzięczam to wspaniałemu poloniście z liceum. Profesor Hertel kupił mi bilet, a do ręki wcisnął kartkę z adresem swojego byłego ucznia, do którego miałem się zgłosić po przyjeździe. Jak mogłem odmówić profesorowi? Tym uczniem okazał się Mieczysław Pawlikowski, późniejszy Zagłoba (w "Panu Wołodyjowskim" Jerzego Hoffmana - przyp. red.).

Po co miał się Pan do niego zgłosić?

- Hertel bał się, że się w Warszawie zgubię. Miasto było już wyczyszczone z gruzów, ale takie puste. Pamiętam plac Dzierżyńskiego (przed wojną i obecnie Bankowy - przyp. red.) - żadnych domów. Przyszedłem do niego chyba trochę za wcześnie - dla aktorów zawsze jest za wcześnie (śmiech) - otworzył mi drzwi w szlafroku, zaspany. Po chwili zaprowadził mnie do Teatru Narodowego, kupił mi herbatę i serca w czekoladzie - nigdy czegoś tak dobrego nie jadłem! Po czym zostawił mnie pod drzwiami szkoły na Miodowej.

Jak poszło?

- Przeżyłem gehennę, bo potwornie się wstydziłem. Chowałem się za plecami innych. - Co pan umie? - zapytali. "Kiedy przyjdą podpalić dom..." Broniewskiego. Pytają o prozę - mówię, że znam fragment z Sienkiewicza. Bo co mogłem znać innego? W końcu mówię wiersz, a oni co chwilę mi przerywają, proponują... żebym się napił wody. Dziękuję za wodę. A za chwilę znów. żebym się może napił wody. Tak parę razy. Myśleli, że mam coś

z gardłem! A ja zawsze miałem niski głos, a po nocnej podróży siadł mi jeszcze bardziej. I chyba dzięki temu jakoś przeszedłem przez eliminacje.

To wystarczyło?

- Gdyby wtenczas egzaminy były takie jak dzisiaj, na pewno bym się nie dostał - wszystko we mnie było zasznurowane, nic bym z siebie nie wydobył... Dostałem się na dwutygodniowy

obóz. Codziennie etiudy, wykłady, przyglądano nam się dokładnie. Hania Stankówna poprosiła, żebym zagrał Jaśka w scenie z "Wesela" - i to był mój sukces. Tego Jaśka grałem zresztą potem w przedstawieniu dyplomowym. A później jeszcze w Teatrze Ateneum

- pamiętam, jak kiedyś, właśnie grając "Wesele", ukryłem potężną anginę, a skutek był taki, że na scenie zemdlałem...

Jak to się stało, że po studiach znalazł się Pan w Gdańsku?

- Bardini, mój opiekun ze szkoły, polecił mnie Konradowi Swinarskiemu, który akurat szykował w Gdańsku premierę. Byłem tam tylko jeden sezon, za to szalony. Pięć dużych ról. Wspaniali ludzie: Hübner dyrektorował, byli Wajda, Cybulski... - zawsze miałem szczęście do ludzi. Robiliśmy dobry teatr - widzowie pociągami przyjeżdżali z Warszawy na przedstawienia. W "Smaku miodu" gej na scenie, prostytutka, a rok był dopiero 59.! Wtedy trafił mi się też debiut filmowy u Hasa.

Czyli tam, w Gdańsku, zaczęło się dorosłe życie. I pewnie za chwilę się Pan ożenił?

- Ożeniłem się już w szkole! Na czwartym roku. Z Elżbietą Kępińską.

Jak wyglądało życie? Gdzie Państwo mieszkali?

- W Sopocie, za Grand Hotelem. Pokój miał ze cztery metry. Ubrania układaliśmy po prostu na podłodze, to była nasza garderoba. Zdumiewające, ale uważaliśmy to za normę. Pensji miałem 1100 złotych plus jakieś grosze za każdy spektakl, ale na tyle dobrze nam się powodziło, że na obiady chodziło się do Grandu, kotlet schabowy, pamiętam, kosztował 12 złotych. Wspaniałe czasy, trochę dlatego, że człowiek był młody, ale jednocześnie, że nie było żadnych pokus materialnych. Wiadomo było, że nie zarobię na samochód ani na mieszkanie. Liczyła się tylko sztuka, praca.

Więc dlaczego wrócił Pan do Warszawy?

- Hübnera ze względów politycznych wyrzucili z Teatru Wybrzeże, ale że teatr miał renomę, zewsząd wyciągano po nas ręce. Z grupą kolegów, z Dubrawską, Kępińską, Fettingiem, Cybulskim trafiłem do "Ateneum".

W życiu codziennym cokolwiek się zmieniło?

- Nie bardzo. Znów wynajmowaliśmy mieszkania, raz mieszkaliśmy u Andrzeja Jareckiego

i Prucnal, później gdzieś na Mokotowskiej. W końcu mieliśmy lokatorskie 39 metrów na ósmym piętrze, na Placu Teatralnym. O, to już był luksus. Ale to się trafiło tylko dlatego, że w latach 70. już "bywałem". Kiedyś podszedł do mnie jakiś generał. Pyta: - A gdzie państwo mieszkają? Na Mokotowskiej. Nie we własnym? Dał jakiś telefon, wpisano nas na listę członków spółdzielni, czekaliśmy rok. Tak się to załatwiało. Ale wtedy zaczęło mnie mulić, że nie chcę mieszkać w Śródmieściu. Po prostu chłopa ciągnęło na pole. Wyniosłem się tam, gdzie bardziej zielono. W międzyczasie różne rzeczy w moim życiu się działy...

Pewnie przestawiało się życie prywatne... A chciał Pan wracać na wieś pod Iławę?

- Najbardziej na studiach. Przyjaźniłem się z Januszem Michałowskim. I on nawet raz ściągnął mnie z powrotem z Dworca Gdańskiego. Spakowany upierałem się, że wracam do domu... Ten zawód to jest rodzaj choroby. Strasznie płaci się sobą, przynajmniej dopóki nie nastąpi sukces, często przypadkowy, dopóki ktoś nie zauważy, nie pochwali. Wtedy myśli się: A jednak... A może? To chyba jedyny moment, kiedy zaczynałem lubić siebie.

Nie jest tak, że gdy aktor co wieczór wychodzi na scenę, dostaje kwiaty i owacje, nie ma innego wyjścia, jak uwierzyć, że jest świetny?

- Tak nie musi i bvć. Aktorzy przeważnie wiedzą, o czym rozmawiają z widzami, czują, że publiczność jest w tym dialogu. Pamiętam takie przedstawienie Bułhakowa "Psie serce" z końca lat 80. Grałem profesora, który nie wprost, ale burzył się przeciwko rzeczywistości, w której tkwił. Widzowie od razu rozumieli, że to była niezgoda na świat! Albo "Ożenek" Gogola. Uwielbiam takie przedstawienia, ale one zdarzają się w życiu aktora może ze trzy razy... (śmiech) To było kiedyś, w inny czas. Dziś nie ma już takiej dramaturgii, nie ma współczesnego Gogola, dzisiejszego Wyspiańskiego...

W filmie prawie Pana nie widać. Nie tęskni Pan za kamerą?

- Nie, bo patrzę na siebie i widzę, że nie ma dla mnie ról. Amerykanie od czasu do czasu stawiają na starych ludzi, u nas nie... Nie ma we mnie o to żalu. Taka jest kolej rzeczy, wszyscy będą kiedyś na moim miejscu, to jest okrutnie sprawiedliwe.

Dobrze Panu na emeryturze?

- Nie myślę o sobie, że jestem na emeryturze. Wciąż pracuję w warszawskim Teatrze Dramatycznym, niedawno byliśmy w Hongkongu z "Persona. Marilyn" Krystiana Lupy, gram też Bergmana w "Wiarołomnych" u Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa.

Z teatrem objechał Pan chyba cały świat?

- Cały nie, ale Europę, Chile... Ale na takich wyjazdach widzi się raczej ten świat z okna samochodu w drodze na próbę. Na przykład premiera "Miasta snu" w Paryżu to było piekło - rano metrem do teatru, w nocy z powrotem do hotelu. Chociaż kiedyś w Paryżu, gdy graliśmy przez tydzień, poza pierwszą próbą całe dnie do wieczora miałem wolne...

Myśli Pan, że miał Pan w życiu sporo szczęścia?

- Tak, zawsze. Od szkoły, od mojego debiutu - spotykałem mądrych, ciekawych ludzi, dyrektorów teatrów, znakomitych reżyserów w teatrze, często w filmie. Miałem szczęście, mogąc zagrać niemal wszystkie męskie role Czechowa w Teatrze TV. Tylko, jak to ja, z moim charakterem, nie doceniałem wyjątkowości losu... To chyba sprawa mojej konstrukcji psychicznej. A może i miejsca, z którego wyszedłem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji