Artykuły

Kunsztowna pochwała mieszczaństwa

"Lunatycy" Krystiana Lupy według po­wieści Hermanna Brocha - ze Starego Te­atru w Krakowie - są jednym z najważ­niejszych spektakli polskiego teatru ostat­nich lat. Opisują chaos obyczajowy, i myślowy prostego człowieka w epoce zmian. Lupa uczynił to z wielkim kunsz­tem inscenizatorskim. Filmowa narracja spaja sceny teatru w teatrze, ulicznych za­mieszek i homoseksualnej tancbudy.

Oglądamy, jak komiczni są drobno­mieszczanie nudząc się przy obiedzie, krzą­tając się wokół erotycznych potrzeb. God­ne podziwu jest to, że Lupa uznawany za reżysera kultowego, ale elitarnego, pokazał swoich zwykłych bohaterów z wszystkimi ich śmiesznostkami, jednak z sympatią. Dopomogły w tym aktorskie kreacje Jana Frycza, Anny Polony i Krzysztofa Globisza.

Pierwsza scena "Lunatyków", nie zna­nej w Polsce trylogii Hermanna Brocha, która ukazała się na początku wieku, przy­pomina wcześniejsze spektakle Krystiana Lupy. Bertrand (Piotr Skiba), prezydent Środkoworeńskiej Żeglugi, człowiek o ta­jemniczej przeszłości i o równie tajemni­czym sposobie wyrażania myśli, żegna się z Elisabeth, bo tylko ludzie obcy, żyjący w oddaleniu, mogą być wobec siebie szcze­rzy, mówić sobie prawdę. Spełnienie uczuć rodzi poufałość i zakłamanie. Bertrand, choć pojawi się w "Lunatykach" tylko w ekspozycji i finale, jest w spektaklu po­stacią kluczową. Jako jedyny głosi prawdę o ludzkiej samotności, niemożności ludz­kiego spełnienia. Jest jak smutny demiurg, który zarzucił próby odnowienia świata i rozpoczęcia nowego życia. Świadomy te­go, wiedzie żywot dość cyniczny, rozpacz­liwy, uprawiając zakazaną homoseksualną miłość. To Bertrand odpowiada za uwięzie­nie socjalistycznego działacza Martina (Andrzej Hudziak), doprowadził do szaleń­stwa młodego chłopaka Harry'ego (Paweł Miśkiewicz), wyrzucił na bruk buchaltera Escha. Ale nikt nie może go ukarać, bo stoi ponad prawem. Reszta postaci to bohate­rowie wcześniej u Lupy nie spotykani - drobnomieszczanie.

W przeciwieństwie do Bertranda życie tych prostych i zagubionych ludzi jest odpryskiem jednej z wielu wielkich idei, które uczyniły z ich umysłów śmietnik propagan­dowych haseł. Na co dzień mówią do nas z telewizora, zaczepiają na ulicach, wprasza­ją się do naszych domów. Są wśród nich maniacy religijni z Armii Zbawienia, którzy bełkocą cytaty z Biblii, ale i apostołowie spo­łecznego anarchizmu. Przegrany żongler, który roi o karierze w Ameryce, a kończy w budzie z walkami kobiet (Teltscher Krzysztofa Globisza). Skromny urzędnik o rozbujałych erotycznych ambicjach (Kom Zbigniewa Kosowskiego), pakujący się w mezalians z cyrkową divą (Ilona Iwony Budner). Stare panny i kobiety po przej­ściach spragnione ukochanego mężczyzny (Hentjen Alicji Bienicewicz i panna Korn Anny Polony). Wreszcie główny bohater, grany przez Jana Frycza Esch - buchalter, prosty, skrzywdzony człowiek, zanurzony w chaosie powstającej na jego oczach rze­czywistości, który nie wie, dokąd zmierza świat. Za wszelką cenę chce go zrozumieć i uporządkować, bo "porządek musi być".

Po raz pierwszy w spektaklu Krystiana Lupy jednym z ważniejszych teatralnych żywiołów jest komizm, głównie obyczajo­wy. Scena obiadu u rodzeństwa Korn z udziałem cyrkowych artystów i Escha "żywi się" komunałem mieszczańskich po­gawędek, lekturami romansów i wyobraże­niami o wielkim świecie. Zdawkowe uśmie­chy, miny, pozy i ogólne nabzdyczenie go­ści, które zatruły już niejedno towarzyskie spotkanie, Lupa ukazał jak mistrz miesz­czańskiej farsy. Równie znakomita jest pan­tomima zalotów panny Korn do Escha - na początek szlafroczek odsłaniający nie­wieście wdzięki, podsłuchiwanie przez drzwi, za którymi półnagi Esch myje się w miednicy, nagle wejście z pytaniem "czy nie napije się pan herbaty". Na koniec - oczekiwanie na wizytę w ciszy, w której da się słyszeć najdrobniejsze poruszenia ciał na trzeszczących niemiłosiernie łóżkach. Nawet najdokładniejszy opis nie odda dzi­kiej wręcz rozkoszy oglądania scen, gdy Esch i Teltscher zmuszeni są pokazywać za­hukanym dziewczętom walkę "białej Wal­kirii z czarną panterą", udawanej obojętno­ści, kiedy Hentjen z trudem skrywa zazdrość o dawne kobiety Escha, czy wresz­cie ich miłosnego zbliżenia, które zrodzi się w męce niepewności, nieporadności i nu­dy, nie doświadczonej przez nich w czasie lektury miłosnych romansów.

Złożony z trzech aktów, trwający ponad cztery i pół godzinny spektakl nie miałby szans powodzenia u publiczności, gdyby nie żelazna dyscyplina reżyserskiej narra­cji i różnorodność jej form. Lupa często sięga po chwyty filmowego montażu. "Tnie" sceny wygaszeniem światła, poka­zuje bohaterów w półgeście, zastygłych w bezruchu. Kiedy indziej, gdy rodzeństwo Esch wybierze się do rewiowego te­atrzyku i zasiądzie razem na widowni, oglądamy teatr w teatrze, żonglerkę Krzysztofa Globisza. Gdy daje popis rzu­tów nożem do "żywej tarczy", publiczność wstrzymuje oddech. Lupa jest także niewi­dzialnym aktorem swojego spektaklu. Za­siada za mikrofonem, a kiedy aktorzy za­stygną w bezruchu, czyta partie powieści, w zależności od atmosfery wieczoru, dyk­tując rytm widowiska. Przez głośniki do­ciera do nas także wewnętrzny potok my­śli Escha.

Nastrój spektaklu współtworzy rewela­cyjna muzyka Jacka Ostaszewskiego. Mu­zyczne motywy są głównymi bohaterami, dwóch śpiewanych scen. Sekwencja Armii Zbawienia uspokaja scenicznych przechod­niów melancholijnym, ale rytmicznym śpiewem. Gdy Esch przybywa do knajpy męskich prostytutek, leniwie grane orien­talne dźwięki mają zapach haszyszu.

W tej wielkiej teatralnej inscenizacji najbardziej zaskakujący jest finał. Esch do­pina swego, Bertrand popełnia samobój­stwo, a Lupa głosi pochwałę mieszczań­skiego żywota Escha i Hentjen. Podkreśla nawet, że bił ją coraz mniej, a w końcu w ogóle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji