Artykuły

Diabeł wsią się przeszedł

"Droga śliska od traw" Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak w reż. Katarzyny Dworak i Pawła Wolaka w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej XX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Katarzyna Dworak i Paweł Wolak to para aktorska od początku związana z legnickim teatrem. Stali widzowie mogą ich pamiętać niemal ze wszystkich hitów, jakie wyprodukowała antrepryza Jacka Głomba, począwszy od "Ballady o Zakaczawiu", w której ona była gadającym po śląsku narratorem, a on sentymentalnym Ryśkiem Migaczem, przez "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka, gdzie współtworzyli bandę windykatorów obcinających klientom paluszki ale i zakochanych w wokalistyce "Krzyśka" Krawczyka. Udanych ról mają na koncie więcej; ze szczególnym sentymentem wspominam ich udział dziesięć lat temu w zwariowanym przedsięwzięciu przepisania przez Pawła Kamzę na współczesne tematy tonów Norwidowskich. Gra w tej konwersacyjnożartobliwej, wysmakowanej, w dosłownym sensie Wysokiej komedii wymagała od nich środków nie ćwiczonych od dawna ani w Legnicy, ani niemal nigdzie w kraju; całkiem skutecznie dali sobie radę.

Od paru lat Paweł i Katarzyna (czyli PiK, jak widnieje na afiszu) próbują swych sił w pisarstwie scenicznym i reżyserii. "Droga śliska od traw" to ich trzeci tekst i spektakl, przedtem byli "Sami" (2008) i "Pracapospolita czyli tacy sami" (2010), także na scenie Teatru im. Modrzejewskiej.

W pierwszych dwóch sztukach materiałem było samo życie; autorzy próbowali wpisać się w całkowicie dziś zarzucony gatunek dramaturgii obyczajowej. W "Samych" para inteligentów postanawiała zamieszkać na wsi: spektakl pokazywał jak półśmiesznie, półmozolnie radzą sobie z wyzwaniami nowego otoczenia, z serdecznym natręctwem sąsiadów, a także z ukrywaną (choć łatwą do przewidzenia) traumą, przed którą uciekli. Bohaterowie następnej utworu prowadzili w mieście firmę, szamocząc się z kłopotliwymi wspólnikami, z aferami w robocie, a nade wszystko ze skorumpowanym establishmentem biznesmeńskopolitycznym prowincjonalnej metropolii. Piętą achillesową obydwu dzieł były niedostatki dramaturgicznej konstrukcji; autorzy zdawali się święcie wierzyć, że wystarczy wymyślać efektowne do zagrania postacie i przydzielać im epizody, a dramat (tudzież spektakl) sam się złoży. Nie składał się. "Sami" byli skrzyżowaniem donikąd nie prowadzących obrazków wiejskiego życia ze starym schematem komediowym typu "Natręci" Bielawskiego, gdzie bohaterów nęka sznurek ekscentrycznych autochtonów wpadających z wizytą. "Pracapospolita" zakrojona zamaszyście, z mnóstwem wątków, postaci (a też i ambicji), sprowadziła się w końcu do satyrycznej komedii, bardzo nierównej w pomysłach.

Trzecia propozycja jest inna - i nie tylko dlatego, że nie ma już postaci, którym autorzy dawaliby swoje imiona, sami je grali i jakoś się pod nimi - przy wszystkich fabularnych przetworzeniach - podpisywali. "Droga śliska od traw" zaprojektowana została jako czarna, wiejska ballada, opowieść o krwawych zdarzeniach w zamkniętej społeczności, nader daleko od szosy. Tym razem jednak realizm podszyty jest metafizyką, ponieważ mamy na scenie diabła we własnej osobie, który, jak mówi się w podtytule "wsią się przeszedł".

Wieś jak wieś. Faceci piją piwo pod sklepem i każą zapisywać na zeszyt, ksiądz coś gada na okrągło od ołtarza, chłopakom buzują rozporki, dziewczyny kalkulują, jak tu dobrze pójść za mąż. Jasiek twardą ręką trzyma gospodarstwo, matkę z ojcem zamyka na klucz na górze ("żeby sobie krzywdy nie zrobili"), cnoty siostry i głupawego brata pilnie strzeże, przyłożywszy im od czasu do czasu. Jak się siostra zejdzie z młodym "Jehowym", chłopakiem z jedynej we wsi chałupy innowierców, to i jego, owszem, spierze, ale na szczęście młodych zezwoli. Do wsi wraca z odsiadki miejscowy zabijaka skazany za maltretowanie żony i córki. Najpierw skorzysta z gościny u Jaśka, potem żona, uroczyście na zabawie poproszona (i niewypowiedzianą presją sąsiadów przymuszona) wybaczy, przyjmie go do chałupy i zostanie wspólnikiem w czynieniu zła. Bo zwolniony niesie w sobie zło jak tobołek z dobytkiem. Dom Jehowych pali. Chłopaka zabija. Jaśka, który odkrył prawdę, też chce wieszać; wieś go w ostatniej chwili ratuje. Potem mordercę zapędza na most, zmusza do skoku. I kroczy brzegiem, nie bijąc, ale i nie dopuszczając, żeby z rzeki wyszedł. Ot i wszystko. "Przez rok cały wieś się do siebie nie odzywała" - mówi odratowany Jasiek. A potem przyszła wielka powódź i wszystko zmyła.

Trzecia sztuka duetu PiK jest inna, niż dwie poprzednie, ale część wad niestety dziedziczy. Mamy znów kłopot z konstrukcją, a także z dość daleko posuniętą dezynwolturą konwencyjnostylistyczną. Przez długi czas do oglądania są głównie scenki obyczajowe, oszczędnie kreślone, acz pełne dbałości o sytuacyjne i aktorskie prawdopodobieństwo. Gdzieś w połowie jednak autorzy na pstryk zmieniają zasady i postacie zaczynają widowni meldować bezpośrednio, co robią i co się dzieje w ich duszach. Jakby teatr nie dał sobie rady w obranej stylistyce, więc, niewiele myśląc, przełączył się na inną. Przez większą część spektaklu obowiązuje ton ponurego, wiejskiego naturalizmu, od którego jedynym odstępstwem jest krążący po scenie krępy facecik, ów wiejski czort. Aliści w pewnej chwili - na drugi pstryk - wtarabania się na scenę balladowy symbolizm, nie najwyższych lotów. Jakiś taniecopętaniec na weselu, jakiś krwawy nóż na srebrnym łańcuchu, który z łoskotem wlecze się za bohaterami, nie pozwalając się ani zakopać, ani zniszczyć. Na koniec wekslujemy na tory bajkowosymbolicznej fantazji: oto stara matka Jaśka, od lat z domu nie wychodząca, wyrywa się z zamknięcia, kroczy niczym furia przez wieś, sąsiadów w widły zbroi, syna ze stryczka na chwilę przed skonaniem ocala. Narracyjna nonszalancja podjeżdża pod granicę śmieszności, a parę razy już wcześniej granicę tę przekroczyła i mieliśmy chichoty w scenkach, które bynajmniej nie były planowane komediowo.

Inscenizacyjnie spektakl jest dosyć powściągliwy, Rozegrany, jak bywało u Głomba i u Wojcieszka, na pustej podłodze, pomiędzy siedzącymi z trzech stron widzami, na tle kurtynki, na której wyświetlane są świetne, z ducha ekspresjonizmu, grafiki Małgorzaty Nowak. Obraz sceniczny w swojej zgrzebności zdaje się niezwykle celny. Ale gdy reżyserzy decydują się na jakiś efekt sceniczny, to już na full, do dechy. Diabeł idzie przez wieś, odgłosy jego tupnięć multiplikują głośniki. Wzmacniają je tak, że stuk rani bębenki, budząc - zwłaszcza po wielokrotnym zastosowaniu - miast grozy zniecierpliwione spojrzenia w kierunku akustyków. Którzy mogliby też nie podkręcać aż tak diabelskich mów do mikrofonu, zwłaszcza, że Grzegorz Wojdon ma wysoki, świdrujący głos. Jasne, że czort powinien być męczący, ale żeby do tego stopnia

Przy wszystkich pretensjach i wyrzutach niepodobna zaprzeczyć, że widowisko "się ogląda" bez oporu i znużenia. W poetyce scenicznej legnickiego teatru zawsze był pewien element naiwności, czasem celnie kontrapunktowany ironią. W każdym razie nigdy nie bano się tu prostoduszności uczuć, czegoś, co w bardziej wyrafinowanych przekazach mogłoby uchodzić za melodramatyczne, bądź niegodnie przyziemne. Dawało to siłę i pewność siebie aktorom i to ona, sądzę, pozwala widowisku omijać slalomem konstrukcyjnokonwencyjne rafy. Świetną rolę ma Rafał Cieluch z przylizanymi włosami, z pozornie spokojnym uśmiechem, pod którym jest walka na śmierć i życie ze złem w sobie, przegrana. Ale wymienić trzeba i oboje autorów, Katarzynę Dworak jako dramatycznie rozdartą żonę mordercy i Pawła Wolaka w roli wybuchowego i prostolinijnego Jaśka. Także popisowe monologi Joanny Gonschorek i Anity Poddębniak, także pięknie, minimalnymi kreskami budowane przez Magdę Biegańską i Zuzę Motorniuk portreciki wiejskich dziewczyn, w epizodzie powracającego na scenę po latach Lecha Wołczyka. I generalnie cały, świetnie zgrany, rozumiejący się w lot zespół.

Więc otrzymaliśmy widowisko niedoskonałe, ale skuteczne, pełne niekonsekwencji i wad, ale czytelne i dobrze "przyswajalne". Można się z nim kłócić, ale respekt za ambicje i żarliwość twórcom należy się bez wątpienia. Zaś w worze pomysłów i konceptów, jaki proponuje duet PiK, nawet najbardziej krytyczny widz znajdzie brylancik. Choćby ten zaśpiew ze wstępnej ballady, może gdzieś przez Katarzynę Dworak i Pawła Wolaka znaleziony, może przez nich napisany, otwierający sztukę z zachwycającą celnością:

Kiedy diabeł szedł przez wieś

Potknął się ladaco

Wieś "przepraszam" odkrzyknęła

Diabeł "nie ma za co".

W tym uniżonym dialożku ludzkości z szataństwem jest właściwie wszystko, cała ta opowieść, cały ten świat, całe tomy rozważań filozofów, poetów i artystów. Chwycone w prosty czterowiersz, który, jak natrętna melodyjka, nie daje się łatwo przegonić spod czaszki.

Jacek Sieradzki

PS. Mieli overbooking! 22 grudnia, w niedzielę, dwa dni przed wigilią, gdy mało który teatr gra, bo przecież wie, że publiczność ma inne rzeczy na głowie, w Legnicy przez dziesięć minut dostawiali krzesła i dopychali widzów we wszystkie zakamarki podestu. Oto certyfikat zdrowia i potrzebności teatru, niepodważalny i bezwzględny. Chapeau bas.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji