Artykuły

Moimi bohaterami są dzieci

- Dzisiejszy balet z pewnością jest bardziej profesjonalny, natomiast nie jestem przekonany, czy publiczność oczekuje, by zajmował się ważnymi tematami - mówi holenderski choreograf, Toer van Schayk.

Toer van Schayk, holenderski choreograf, wyjaśnia, dlaczego z klasycznych baletów wybrał "Dziadka do orzechów".

Lubi pan "Dziadka do orzechów"?

Toer van Schayk: Oczywiście. Nie wyobrażam sobie pracy nad czymś, czego nie lubię. Muzyka Czajkowskiego jest momentami wręcz porywająca, a co najważniejsze - inspiruje. Przyznam się jednak, że gdy przystępowałem do pracy nad "Dziadkiem do orzechów", wcześniej nie widziałem żadnej jego inscenizacji.

I kiedy był pan chłopcem, rodzice nie zaprowadzili pana na "Dziadka do orzechów"? Przecież to widowisko oglądają wszystkie dzieci na świecie.

- Moje dzieciństwo przypadło na lata II wojny światowej, nie było szans na obejrzenie "Dziadka do orzechów".

Co zaś takiego wydarzyło się w Holandii w latach 50., że balet okazał się pociągający, urzekł nie tylko pana, ale wielu młodych ludzi?

- Nastąpił nieprawdopodobny jego rozwój, przede wszystkim za sprawą Sonii Gaskell, która zaczęła tworzyć rozmaite zespoły, a w 1961 roku ukształtował się z nich Het Nationale Ballet. Miała ogromne talenty organizatorskie i pedagogiczne, a jej zespoły sięgały po klasykę, ale dbały też, by holenderska publiczność miała okazję poznać taniec modern. Zapraszano Maurice'a Béjarta, Paula Taylora, wychowanków Marthy Graham, ale również rosyjskich pedagogów, by uczyli techniki klasycznej.

Dostrzega pan różnice między sztuką baletową XXI wieku a tą z czasów pana młodości?

- Dzisiejszy balet z pewnością jest bardziej profesjonalny, natomiast nie jestem przekonany, czy publiczność oczekuje, by zajmował się ważnymi tematami. Kiedyś, nawet w mniejszych miastach Holandii, mogliśmy pokazać program złożony z baletów podejmujących problemy współczesnego świata i widzowie to akceptowali. Dziś to niemożliwe. Może dlatego, że ludzie są zmęczeni zalewem informacji o wojnach, kataklizmach i szukają rozrywki pozwalającej o nich zapomnieć?

Może traktujemy balet z mniejszą estymą również dlatego, że brakuje wielkich indywidualności choreograficznych? XX wiek miał George'a Balanchine'a, Marthę Graham, Pinę Bausch, Maurice'a Béjarta i wielu innych.

- Rzeczywiście, chyba minęła epoka artystów, których znał cały świat. Mamy za to znacznie lepszych tancerzy, nie sądzę, by dziś odniosły tak wielki sukces dawne gwiazdy: Margot Fonteyn czy Rudolf Nurejew. Poprzeczka wymagań została umieszczona znacznie wyżej, nawet kiedy oglądam rozmaite telewizyjne show w rodzaju "You Can Dance", muszę przyznać, że ich uczestnicy reprezentują często wysoki poziom. Sztuka tańca rozwija się, ale nie można robić prostych porównań z tym, co było kiedyś. Jednak jeśli mówimy o idolach z przeszłości, to przyznam się, że moim jest Wacław Niżyński. Jego choreografia "Święta wiosny" jest absolutnym arcydziełem.

Jako choreograf, przystępując do prób, wie pan, do czego chce dojść?

- Moment, kiedy muszę stanąć przed tancerzami, zawsze jest dla mnie trudny. Nie mogę pozwolić sobie na to, by nie wiedzieć wówczas, co zamierzam zrobić. Oczywiście, pewne pomysły często konkretyzują się później, ale każdy mój balet to gruba książka pełna rysunków zrobionych wcześniej, a pokazujących ruch poszczególnych wykonawców. Mam własny system jego zapisu.

Tancerze pana inspirują?

- Niektórzy bardzo. Kiedyś myślałem o tym, by założyć własną niedużą kompanię baletową, mieć na stałe przy sobie z dziesięć osób, tak jak to potrafiła zrobić Pina Bausch. Nawiasem mówiąc, bardzo namawiała, bym przyłączył się do jej Tanztheater Wuppertal, ale się na to nie zdecydowałem. Podobnie jak na stworzenie własnego zespołu, nie mogłem sobie siebie wyobrazić w roli dyrektora zajętego sprawami administracyjnymi, zabiegającego o zdobycie pieniędzy na działalność.

Ma pan baletowych mistrzów?

- Na pewno był nim George Balanchine. Ważną rolę odegrał też Rudi van Dantzig. Pod jego opieką dorastałem w Het Nationale Ballet. To on w pewnym momencie pokierował mnie ku choreografii.

Kontakty z Polskim Baletem Narodowym zaczął pan od pracy nad scenografią i kostiumami do "Kopciuszka" Sergiusza Prokofiewa w choreografii Fredericka Ashtona. Chętnie wrócił pan do Warszawy?

- Tak, bo dostrzegam w tancerzach ogromny potencjał. Krzysztof Pastor, którego poznałem wiele lat temu w Het Nationale Ballet, wykonał ogromną pracę, by rozwinąć warszawski zespół.

Czy klasyka baletowa to dziś sztuka żywa, inspirująca?

- Dla mnie tak, mam nadzieję, że dla innych również. Nie jest zabytkiem muzealnym, podlega zmianom. Pewnych jej reguł nie traktujemy tak sztywno jak dawniej, dodajemy współczesną emocjonalność, wrażliwość. A klasyczne balety nadal mają ogromną widownię na całym świecie. Często większą niż taniec modern, co mówię z niejakim smutkiem. Natomiast "Dziadek do orzechów" jest jedynym baletem klasycznym w moim dorobku choreograficznym. A ponieważ, jak wiadomo, nie ma on jednej wersji uświęconej tradycją, otwiera pole dla wyobraźni choreografa. Staram się zawsze osadzać tę historię w mieście, w którym ją pokazuję, i aby jej bohaterami były rzeczywiście dzieci. To w ich marzeniach realny świat ulega przeobrażeniom.

Łatwo jest zachować proporcje między światem bajki a baletowej klasyki?

- Czystego tańca klasycznego jest w moim spektaklu stosunkowo niewiele. Staram się też wyjść poza schemat divertissement, jak bywa traktowany drugi akt "Dziadka do orzechów". Jego akcję rozgrywam we wnętrzu Laterna Magica. Dzięki takiej maszynie możliwa staje się podróż do różnych krain, a to z kolei uzasadnia pojawienie się zróżnicowanej muzyki Czajkowskiego..

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji