Artykuły

Warszawa. W piątek premiera w Teatrze Soho

Antoni Ferency wystawia swoją sztukę "Upadek pierwszych ludzi", która znalazła się w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Premiera odbędzie się w piątek w Teatrze Soho (scena w Studio Teatralnym Koło i Teatru Ochoty).

Historia Adama i Ewy to pretekst do autorskiej wypowiedzi na temat relacji kobiety i mężczyzny. Rajem będzie wagon warszawskiego metra.

Rozmowa z Antonim Ferencym

Anna Szawiel: Jesteś autorem muzyki do spektakli, masz na koncie tomik poezji, piszesz sztuki, a teraz jeszcze reżyserujesz. Ale na studia wybrałeś resocjalizację. Nie myślałeś, żeby zdawać do szkoły teatralnej?

Antoni Ferency: Ja ze szkołą w ogóle po drodze w życiu nie miałem. Średnia na świadectwie maturalnym 2,48 daje mi duże szanse na pierwszeństwo w województwie. Na lekcjach głównie rysowałem po zeszytach. Któregoś dnia zamiast rysunków pojawiły się wiersze. Z wierszy i muzyki powstał performance. Nie czytałem za dużo książek, teraz nadrabiam. Dość wcześnie zacząłem angażować się za to w pomoc społeczną, działałem w różnych stowarzyszeniach. Interesowałem się psychoterapią. Potem trafiłem do Koła, gdzie zaczynałem, jako twórca muzyki.

Nie boisz się, że będą ci zarzucać, że nie masz wykształcenia, a bierzesz się za reżyserowanie?

- Bardzo dużo jest w reżyserowaniu z terapii. W jednym i drugim chodzi o to, żeby ludziom pomóc w modelowaniu emocji. Relacja reżyser - aktor ma wiele z relacji terapeuta - klient. Moją szkołą teatralną jest Studio Teatralne Koło, moim nauczycielem szef tej grupy Igor Gorzkowski, a ten spektakl to jakby moje dyplomowe przedstawienie. Nawet liczba lat, które spędziłem w Kole, jest podobna do tych, które zalicza się w toku studiów. Z relacji znajomych, którzy studiują w szkole teatralnej, wynika, że ja moje lata spędziłem ciekawiej.

Twoja mama Małgorzata Dziewulska jest teatrologiem, ojciec Adam Ferency - jednym z bardziej popularnych aktorów swojego pokolenia, w domu też dostałeś szkołę?

- Spotykaliśmy się przy stole i rodzice może przez pięć minut potrafili rozmawiać na jakiś nieteatralny temat. Po pięciu minutach zawsze rozmowa schodziła na teatr. Nas to z siostrą nudziło, ale przesiąkaliśmy. Dom tworzy podstawę, w tym się wychowałem. Chociaż mam to szczęście, że rodzice nigdy mną nie próbowali kierować, nie krytykowali moich wyborów.

Ludziom "z nazwiskiem" jest łatwiej?

- Łatwiej. Ale też trudniej. Jeżeli uda mi się przedstawienie, to nie będę musiał wkładać wysiłku w PR, żeby zrobić sobie nazwisko. Bo je mam. To jest ta sfera zewnętrzna, którą ludzie chętnie komentują. Druga strona medalu jest dla nich niewidoczna. Nazwisko nie zaczyna ci ciążyć, kiedy masz pierwsze przedstawienie, ale dużo wcześniej, determinuje wszystko, co się wokół ciebie dzieje. Szczególnie w dzieciństwie to szalenie trudne. Zawsze znajdzie się głupszy nauczyciel, który będzie gadał po kątach: "a w mojej klasie jest młody Ferency", "to młody Ferency!". Życie takiego dziecka charakteryzuje generalny nadmiar reakcji dorosłych. Zawsze ktoś mnie za bardzo chwalił albo za bardzo ganił. Stosunek do mnie łatwo mieszał się ludziom ze stosunkiem do mojego ojca. Dlatego do miejsca, gdzie zaczyna się swoją własną pracę, trzeba dojść, bijąc się z tym nazwiskiem o swoje własne cechy. Później dochodzi ostrzał: "a, jesteś synalkiem, dlatego tak dobrze ci idzie". Zwłaszcza że rzeczywiście często ktoś niezdolny leci na nazwisku. Tak to działa w czasach celebrytów. Proponuję bardziej przyglądać się temu, co kto ma do powiedzenia.

Reżyserujesz sztukę swojego autorstwa, która znalazła się w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej pt. "Upadek pierwszych ludzi", w której próbujesz odpowiedzieć na pytanie, co tak naprawdę łączyło Adama i Ewę.

- Chciałem napisać coś o relacji męsko-damskiej, o wzajemnym niezrozumieniu. Od razu przyszedł mi pomysł Adama i Ewy jako podstawowa relacja w naszej kulturze.

Co dalej, wciągnął cię tekst Biblii?

- Ja w ogóle jestem katolik, Biblia jest dla mnie bardzo ważna. Ciekawią mnie rozważania moralne gdzieś na granicy grzechu i przebaczenia, sytuacje przewrotne, ukazujące paradoksalność człowieczeństwa. Dwóch grzeszników na krzyżach, Maria Magdalena i "ten z was, który jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem". Ale też jestem zwolennikiem religijności wybiórczej. Jako katolik nie wszystko w Kościele akceptuję.

Na przykład?

- Jeśli Kościół nie zmieni swojego podejścia do ludzkiej seksualności, roli kobiety w społeczeństwie, do homoseksualistów, to się zawali. Dlatego cieszę się z papieża Franciszka, który zdaje się przesuwać w doktrynie Kościoła punkty ciężkości. Coraz mniej ludzi chce być tymi katolikami w tradycyjnym sensie, ale wielu coś wciąż ciągnie do Kościoła. Oczywiście nie ksiądz, bo ten najczęściej bredzi.

Uprawiasz churching?

- No, przeważnie chodzę do Dominikanów na Freta, bo tam bredzą niewiele. Kurczę, ale cieszę się, że o tym rozmawiamy.

Dlaczego?

- Bo dla mnie ważna jest duchowość, która się wiąże z religią, z Kościołem. To nas odróżnia od Zachodu, jest cenne, składa się na naszą wciąż wschodnią tożsamość i przejawia się w wielu sferach, m.in. w sztuce. Dlatego nie jest tak łatwo ten Kościół olać. Mam problem z jego jednowymiarową krytyką. Szczególnie wśród ludzi sztuki, którzy powinni się orientować, czym jest duchowość. W rezultacie Kościoła broni tylko prawica - też idiotycznie - kurczowo trzymając się martwych zasad.

Zawsze byłeś taki praktykujący?

- Nie jestem "taki praktykujący". Praktykuję w kratkę. W dzieciństwie byliśmy wysyłani z siostrą do kościoła, tak jak większość dzieci w tamtych czasach. Nawet dzisiejsi najbardziej zatwardziali "lewacy" chodzili wtedy do kościoła. Choć moi rodzice nie chodzili z nami. Ojciec mówi, że zazdrości tym, którzy wierzą...

Bohaterów swojej sztuki nazwałeś Człowiek i Kobieta, dlaczego nie Mężczyzna i Kobieta?

- Zrobiłem to prowokacyjnie. Są tłumaczenia Biblii, w których językowo kobietę się "odczłowiecza". To nie jest bez wpływu na stosunek Kościoła do kobiety. Szczególnie w Polsce. Podczas finału Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej pięć z finałowych tekstów, w tym mój, miało inscenizowane czytania. Najciekawsze było, że w dyskusji po czytaniu publiczność się podzieliła: połowa sali odebrała ten tekst jako szowinistyczny, antykobiecy, a połowa jako antyszowinistyczny, czyli bliski mojej intencji.

Bohaterów sztuki, prostych ludzi mówiących prostym językiem, wrzuciłeś w przestrzeń warszawskiego metra. Dlaczego?

- Bo jest dobrą metaforą raju: odseparowanym światem daleko od powierzchni życia, bardzo wymuskanym. Zobacz jak bardzo nasza "sieć" metra różni się od sieci Paryża, Londynu czy Nowego Jorku. I nie chodzi tu tylko o te kosmetyczne różnice w liczbie linii. Tam śmierdzi brudem i smarem. Rajskość naszego metra polega na jego nieżyciowej nieskazitelności. Miasto stołeczne strasznie dba o swój "raj", żadnego plakaciku tam nie wolno zawiesić. Na początku jako scenografię do spektaklu wyobrażałem sobie peron metra ozdobiony "rajskimi" elementami. Okropne. I tutaj pomogła mi scenografka Marta Zając, budując metalową, surową, odległą od metra, ale wciąż określoną przestrzeń.

W którą wpisujesz także muzyczny duet: skrzypce i perkusję.

- Muzycy są tą ciemną siłą, robią w naszym rajometrze Grzechotszyb.

Po "Upadku pierwszych ludzi" napisałeś libretto opery "Odetchnienie", teraz piszesz kolejny tekst, który też chcesz reżyserować. W którą stronę cię bardziej ciągnie?

- Myślę, że dramaturgiem już jestem. Zobaczymy, czy będę też reżyserem.

"Upadek pierwszych ludzi"; scenariusz i reżyseria: Antoni Ferency, scenografia: Marta Zając, produkcja: Katarzyna Krapacz, obsada: Klara Bielawka, Jacek Beler, Henryk Niebudek, muzyka: Zofia Chabiera i Christof Thun. Premiera: 6 i 7.12, godz. 19.30, Teatr Soho, ul. Mińska 25 (Soho Factory)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji