Artykuły

Postdemokracja to czy Gogoliada

Zadawałem sobie to pytanie, czytając ważki tekst Pawła Wodzińskiego o mechanizmach władzy w życiu teatralnym. Wodziński opisuje system zarządzania kulturą, w którym demokratyczny pozór przysłania niedemokratyczne poczynania władz centralnych i lokalnych - pisze Marek Beylin w Dialogu.

Mamy więc konkursy grantowe, niby rozstrzygane przez niezależnych ekspertów, ale o tym, kto co otrzyma, i tak decyduje minister. Mamy konkursy na dyrektorów placówek kulturalnych, lecz w końcu władze lokalne nominują szefów według własnej woli. To znane sprawy, jednak Wodziński schodzi głębiej w analizie stanu kultury, formułując dwie kluczowe tezy.

Po pierwsze, kultura ulega raptownej komercjalizacji i prywatyzacji. Myślenie w kategoriach ekonomicznych zżera misję publiczną teatrów i wszelkich placówek kulturalnych. To, by publiczność przyszła do teatru, staje się ważniejsze, niż to, na co ma przyjść. Takie oczekiwanie władzy, zwłaszcza lokalnej, wynika z ogólnego i powszechnego kryzysu demokracji. Przywołując termin "postdemokracja" i poświęconą temu książkę Colina Croucha 1, pisze Wodziński: "postdemokratyczna władza jest słaba i ma świadomość swojej słabości. Nie realizuje już porywających wizji społecznych, nie tworzy wielkich projektów narodowych, jedynie trwa i zarządza. Pozbawiła się też politycznego zaplecza, jakie dawniej stanowiły związki zawodowe czy poważne reprezentacje środowiskowe. Siłą rzeczy sama skazała się na współpracę z wąskimi grupami interesów [...] W interesie tych grup nie leży obalenie władzy, lecz podtrzymywanie jej słabości, by osiągnąć własne partykularne cele". Co gorsza, owa partykularyzacja polityki objęła także środowiska teatralne, które zamieniły się w "grupy nacisku walczące o pieniądze i wpływy", bo skoro zdycha w państwie poczucie misji publicznej i "nie ma uczciwych zasad, zaczyna obowiązywać prawo wojny, zaczyna się walka o biologiczne przetrwanie, wyszarpywanie zdobyczy i eliminacja słabszych". Tyle w skrócie Wodziński w błyskotliwym pamflecie. Przyznam od razu: nie cenię takich pojęć, jak postdemokracja, postspołeczeństwo czy postpolityka. Widzę w nich przejaw abdykacji poznawczej, bo niosą one więcej żalu i nostalgii niż analizy. Skupiają uwagę na tym, co upadło i zniknęło, nie dając możliwości, by przyjrzeć się czemuś więcej: ustawicznej zmianie społeczeństw, która przekształca funkcjonowanie państwa, władzy czy zasady demokratycznej reprezentacji. A zmiany te zachodzą na dobre i złe. Owszem, z jednej strony czynią świat społeczny i samą władzę mniej przejrzystymi, co akurat stwierdza Wodziński, i co ułatwia nadużycia, z drugiej zaś - znosząc dawne hierarchie i normy - przysparzają ludziom więcej wolności, choćby w określaniu własnej tożsamości, wyborze stylu życia i aspiracji. Co stwarza fantastyczne pole działania dla kultury jako współtowarzyszki i diagnosty tych poszukiwań. Dlatego irytują mnie takie rozważania, jak Croucha, w których zasadniczą cechą współczesności jest upadek tego, co dobre we wzorcowej demokracji lat trzydziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku. A narzucająca się konkluzja brzmi: nic nie da się zrobić.

Nie wiem, czy Wodziński chciałby żyć w czasach idealizowanych przez Croucha. Ja zdecydowanie nie. Na fali niechęci i bezradności wobec naszych czasów łatwo zapominamy o mrocznym, nie tylko demokratycznym, obliczu tamtej epoki. O rasowej dyskryminacji w Stanach Zjednoczonych, o tym, że w Wielkiej Brytanii homoseksualizm był karalny, że w Ameryce i Europie cenzura obyczajowa w kulturze miała się jak najlepiej. Zapominamy o marnej sytuacji kobiet bezskutecznie dobijających się o równe prawa nie tylko w życiu publicznym, lecz także w zawodach twórczych. I o potężnej władzy tradycyjnych norm społecznych, skazującej liczne mniejszości na życie w niszach. Doprawdy, bunt zachodniej młodzieży w 1968 roku nie wziął się z tego, że demokracja działała dobrze. Wybuchł, bo młode pokolenia, ukształtowane podług wolnościowych ideałów demokracji, nie mogły wytrzymać rozdźwięku między tymi ideałami a praktyką: konserwatywnym gorsetem ściskającym społeczeństwa i - według dominującego poglądu wśród młodych - pozbawiającym ich szans na swobodne kształtowanie własnego życia.

To była więc niezbyt przyjemna, jak na dzisiejsze wymogi, postać demokracji większościowej, która dążenia i aspiracje mniejszości oraz słabszych grup często spychała do kąta. Ale w latach siedemdziesiątych ta demokracja zaczęła pękać, a opisy wyłaniania się z niej demokracji jednostek i mniejszości zajmują dziś pokaźną bibliotekę. W tej nowej formule, demokratycznej właśnie, prawa jednostek i mniejszości stanęły w centrum polityki. Widać to także w Polsce, bo i nas objęły te rewolucyjne przemiany: liczne mniejszości, od etnicznych po seksualne, domagają się uznania i praw. I choć na razie często ich aspiracje rozbijają się o większościowe uprzedzenia, to czas, czyli ustawiczne oswajanie się społeczeństwa z odmiennością, gra na ich korzyść. Stąd agresywne zachowania ideologów dawnych hierarchii i obyczajów; wiedzą, że toczą przegraną walkę. Praw żądają także jednostki, nierzadko skutecznie, co widzieliśmy choćby przy protestach przeciw ACTA. Wbrew temu, co pisze Wodziński, władza w Europie, w tym w Polsce, nigdy nie była pod takim ostrzałem społeczeństwa, nastawionego coraz silniej na gwarantowanie sobie wolności. Wolności od władzy, zastałych norm i tradycji. Przejawem tej rewolucyjnej zmiany wolnościowej jest kryzys sprawdzonych do niedawna sposobów sprawowania władzy i zapewniania społeczeństwom spójności. Rzeczywiście, jak zauważa Wodziński, władza polityczna osłabła w całej Europie; rządzący i partie polityczne nie wiedzą już, kogo reprezentują, bo w demokracji jednostek znikają trwałe większości i lojalności polityczne. Co oznacza też, że społeczeństwo jest nieprzejrzyste dla siebie samego i dla władzy. I choć wolne wolnością jednostek, jest rozproszone, więc bywa słabe w obliczu rządzących. Dopiero szuka nowych form wspólnotowego funkcjonowania, tym razem poza tradycyjnymi instytucjami polityki. Szuka sposobów obywatelskiej samoorganizacji.

Zgoda, mamy w tej kwestii regres, a wpłynął na to także niedawny kryzys, który ukazał słabość wszelkiej władzy politycznej i społecznej wobec arbitralnej mocy rynków. I podminował sedno demokracji: poczucie obywatelskiej suwerenności każdego i obietnicę lepszego i godnego życia dla wszystkich, zwłaszcza dla młodych pokoleń. Toteż dziś demokracja znowu wyprawia się w nieznane, w poszukiwaniu nowej siły, ale przecież nie zamarła, o czym dobitnie świadczy choćby stan Polski, jak nigdy dotąd pulsującej zaangażowaniami we wszelakich sprawach, przede wszystkim lokalnych. Nie oligarchie rządzą nami, tylko coś, co nazwałbym impulsem demokratyzacji: potężnym i niekontrolowanym żywiołem zmian mikro i makro, stanowiących o nowym obliczu społeczeństwa. Zamiast nielicznych grup interesów, jak niegdyś, mamy teraz ich całe morze, co uważam akurat za naturalny i cenny przejaw pluralizacji życia społecznego. Te zmiany i zagrożenia wymykają się prostym i nostalgicznym schematom wynikającym z pojęcia "postdemokracja".

I, rzecz jasna, cała ta demokratyczna rewolucja wywołuje często popłoch i niechęć władzy, zwłaszcza lokalnej. Nie jest to, jak sądzę, władza "postdemokratyczna", tylko zwyczajnie nasza swojska, nierzadko buraczana i zakorzeniona w historii od wieku dziewiętnastego po PRL władza biurokratów i kacyków. To władza przyzwyczajona do kultury dworskiej i usłużnej, do świętego spokoju społecznego i do tego, że definiuje, co jest właściwe, moralne i korzystne dla ludzi. Wszyscy ci mali i więksi władcy nie robią nic innego niż to, co niegdyś robiły rządy demokratyczne, na które powołuje się Crouch, a za nim Wodziński. Też chcą wyznaczać artystom cele społeczne i moralne, też starają się ograniczać ich subwersywne poczynania w dbałości o zbiorowy ład. Tyle że dziś takie poczynania władzy dyrygowane ideologią porządku społecznego i ich ambicje, by definiować cele kultury, wyglądają karykaturalnie. I spotykają się często ze społeczną kontrą. Toteż władza stosuje sztukę mimikry. Jak trafnie zauważyła niegdyś Weronika Szczawińska, rolę bezpośredniego dyskursu moralizująco-autorytarnego przejął dyskurs oszczędnościowy. Rzadziej mówi się twórcom: to niedopuszczalny eksces, częściej; w trudnych czasach nie stać nas na eksperymenty. Czasem jednak widać tradycyjnego, ponurego Gogolowskiego autokratę, któremu wolność i zastanawianie się nad światem kojarzy się z niebezpieczeństwem. Tak stało się teraz w Szczecinie, gdzie Ingę Iwasiów, pomysłodawczynię i współtwórczynię Gryfu, Nagrody Literackiej dla Autorki, usunięto z jury za feminizm.

Bo to są zawsze ci sami urzędnicy, stanowiący tradycyjną, choć zmutowaną przez nawyki Peerelu wersję Gogolowskich czynowników. Silnych i aroganckich, gdy widzą słabość, i słabych, gdy spotykają się z siłą. A w kontaktach z twórcami teatralnymi rządcy zwłaszcza lokalni, ale też centralni dostrzegają ich słabość. Przede wszystkim ich niezdolność do zbiorowego zdefiniowania misji teatru w społeczeństwie i sformułowania paktu z rządzącymi. Takiego paktu, który łączyłby twórczą wolność z dbałością o stan finansów teatrów. Gdyby wśród ludzi teatru zrodził się wspólny ruch, gdyby objawili się liderzy, władza okazałaby się znacznie bardziej demokratyczna, niż wynika to z rozważań o postdemokracji.

1 "Polity Press", Cambridge 2004.

Autor jest komentatorem politycznym, redaktorem "Gazety Wyborczej", także wieloletnim felietonistą "Dialogu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji