Artykuły

Dwa wieczory z Lupą

Trzeba przyznać, że Kry­stian Lupa wychował sobie publiczność. A nawet więcej - wykształcił grupę wy­znawców, którzy oglądają jego spektakle w zachwyce­niu, zdolni wysiedzieć nie tylko dwa wieczory z rzędu po trzy godziny, ale i trzy­kroć tyle, wciąż głodni i głodni dzieł Mistrza.

To nawet nie są spektakle, to jakieś rytuały wtajemniczo­nych, łowiących uchem i okiem najmniej zauważalne niu­anse, reagujących spontanicznym śmiechem lub smutkiem na każdy gest, każdą kwestię, każdą sytu­ację. Niejeden artysta teatru może tylko Lupie pozazdrościć takiej pu­bliczności.

Taki stosunek (wyznawczy) ple­ni się również wśród recenzentów, którzy pisząc na kolanach nie do­strzegają oczywistych wad dzieła, a jedynie wyolbrzymiają zalety, do których bez wątpienia należy szu­kanie psychologicznego umotywo­wania postaci, muzyczność rytmu scenicznego, jednorodność pla­styczna, prowokująca obsesyjność.

Dotyczy to również najnowszego przedstawienia, "Wymazywania" wg Bernharda w warszawskim Te­atrze Dramatycznym. Finałową scenę pierwszej części - przygoto­wania do zbiorowej fotografii mło­dej pary i weselnych gości - któryś z recenzentów nazwał bodaj arcy­dziełem, a rólkę fotografa (w rze­czy samej udaną) wielką kreacją. W takich opiniach zatraca się real­na proporcja zasług. Ani to bowiem wynalazek Lupy (scen "fotogra­ficznych" w filmach amerykań­skich można by się doliczyć pew­nie sto albo więcej), ani genialne odkrycie aktorów po prostu spraw­nie realizujących ten przydługi żart sceniczny.

Nietrudno dociec, dlaczego Kry­stian Lupa sięgnął po "Wymazywa­nie". Od lat pracuje z tekstami Bernharda, odnajdując w nich bliskie sobie tony, emocje, a przede wszystkim idee. Miłość i nienawiść do własnego kraju, niezgoda na świat, jaki jest, namiętna chęć za­chowania swego "ja" to tylko nie­które z motywów prozy i drama­turgii tego niezwykłego pisarza au­striackiego. A jednak w tym spek­taklu siła słowa Bernharda najwy­raźniej słabnie na scenie. Dzieje się tak za sprawą nieumiejętnej se­lekcji. Scenarzysta Lupa najwyraź­niej nie potrafi rozstać się z żad­nym ulubionym zdaniem Bern ­harda, nie potrafi z niczego zrezy­gnować, nie potrafi odróżnić roz­koszy lektury od tortury spektaklu. Prowadzi to w rezultacie do zni­weczenia dramatyczności, prze­kształca widowisko w logoreję głównego bohatera, który nie może skończyć raz zaczętego monologu. Utwór Bernharda można by stre­ścić w kilku zdaniach: "Mieszkają­cy w Rzymie Austriak Franz Josef Murau, intelektualista, dowiaduje się o śmierci rodziców i brata. Raz jeszcze rozlicza się z widmami przeszłości, hipokryzją rodziny, ich cichym poparciem dla faszystów, duszną atmosferą rodzinnego do­mu, który niegdyś porzucił, ale który nadal go osacza. Przybywa do rodzinnego gniazda, aby skończyć z przeszłością raz na zawsze".

Prawdziwego materiału scenicz­nego jest tu niewiele. To jest takie­go, który przekłada się nie tylko na ucho, ale i na oko, który "popycha" akcję wewnętrzną, czyli proces wy­mazywania z pamięci tego, co drażni jak cierń. Jest w tym przed­stawieniu materiału na półtorej godziny, może dwie. Lupa jednak jako scenarzysta czyni cnotę ze swego niezdecydowania i opowia­da o wszystkim o wiele za długo, co musi w rezultacie prowadzić do znużenia publiczności (wyjąwszy wyznawców!). Scenariusz zresztą najwyraźniej rozpada się - druga część poza dwoma scenami (ro­dzinny obiad i wyznania kardyna­ła) i jedną sytuacją (rodzice boha­tera w domu dzieciństwa) nie wnosi do opowieści nic nowego. Co więcej: w drugiej części znika współnarrator, a ściślej słuchacz, poniekąd przedstawiciel widzów, czyli uczeń Gambetti, przed któ­rym najpierw się zasłania, a potem odsłania Murau.

Porażka "Wymazywania" dla nie­wyznawcy polega nie tylko na wa­dach scenariusza, ale także błędnej decyzji obsadowej. Piotr Skiba nie ma tak magnetycznej osobowości, aby skupiać na sobie uwagę przez tyle godzin. Jego skłonność do sztu­czek aktorskich rodem z kiepskiej farsy, ubóstwo środków, a nawet wady dykcyjne - wszystko to uwydat­nia ogrom monologów. Rola pęka w szwach, nie ma w sobie żadnej tajemnicy, już po dziesięciu minu­tach wszystko o postaci wiadomo. Wygląda to na potwornych rozmia­rów etiudę aktorską. Nie wiem, czy jest taki aktor, który mógłby spro­stać takiemu zadaniu. Bo jeśli kto­kolwiek mógłby uratować "Wyma­zywanie" przed nudą, to jedynie ak­tor obdarzony tak wielkim talen­tem, że tchnąłby życie w ten spraw­nie nakręcony mechanizm, ale po­zbawiony ducha, w którym od cza­su do czasu pojawiają się prawdzi­we teatralne skarby.

Do takich skarbów zaliczam wspaniały monolog Marka Wal­czewskiego, przypominający jego osiągnięcia ze złotego okresu, kiedy wcielał się w rolę Blooma w adapta­cji {#re#10846}"Ulissesa"{/#} Jerzego Grzegorzew­skiego w warszawskim teatrze Ate­neum. Z aktorskich pereł tego spektaklu (Małgorzata Niemirska, Jolanta Fraszyńska) można by zro­bić naprawdę dobry spektakl, pod warunkiem jednak, że Lupa użyłby reżyserskich nożyczek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji