Artykuły

Ostatnia noc Stefana Bobrowskiego

Pisząc o dramaturgii Władysława Terleckiego krytycy porównują z reguły sztuki autora "Lamentu" z jego prozą. Pozostanę wierny tej tradycji, tym chętniej, że najnowszy dramat Terleckiego "Krótka noc", z którego prapremierą wystąpił Teatr im. Słowackiego w Krakowie, przedstawia ten sam epizod z naszej historii, który przed laty stał się kanwą głośnej powieści "Spisek". W obu wypadkach chodzi o sprawę Stefana Bobrowskiego, przywódcy stronnictwa Czerwonych w Powstaniu Styczniowym, którego śmierć w sprowokowanym pojedynku była w istocie mordem politycznym, dokonanym przez dążenie do przejęcia panowania nad ruchem niepodległościowym kierownictwo obozu Białych. Terleckiego interesowała przede wszystkim tragedia Bobrowskiego jako człowieka bez reszty uwikłanego w historię, który w chwili swej klęski dochodzi do zrozumienia tego, iż żywione dotąd przezeń przeświadczenie, że tworzy dzieje i panuje nad wypadkami, jest błędne. Historia jest bowiem nieogarnionym chaosem zdarzeń, których zrozumienie, a tym bardziej skuteczne nimi kierowanie przerasta możliwości jednostki.

W "Spisku" proces osiągania przez Bobrowskiego tej wiedzy ukazany jest poprzez monologi wewnętrzne bohatera oraz odautorską relację z jego rozterek duchowych. Przez cały czas mamy do czynienia z dramatem wewnętrznym, któremu przeczy rzeczywistość - w niej bowiem Bobrowski postanawia grać nadal - aż do końca - swą rolę, choć jej sens stał się dla niego wątpliwy. Ta niekoherencja między światem wewnętrznym bohatera "Spisku" i rolą społeczną, jaką wciąż spełnia, jest jednym z głównych źródeł napięcia dramatycznego, wyczuwalnego w powieści.

W "Krótkiej nocy" przedstawiona zostaje jedynie owa rzeczywistość, która pulsuje wprawdzie podskórnym dramatem, ale raczej skrywa go niż ujawnia. Tak jak w innych sztukach Terleckiego, bardziej od słów wymowne jest tu milczenie. Lecz by zaczęło ono coś znaczyć teatralnie, musi zostać wypełnione grą aktorską, która na scenie spełniać powinna tę samą rolę, co monolog wewnętrzny w powieści. Tego oczekiwać zdaje się zresztą sam Terlecki, który w jednym z wywiadów (Teatr nr l, 1974) powiedział, że "właśnie dzięki aktorowi teatr jest dla mnie kondensacją życia". Stawiając jednak aktorom tak wysokie wymagania autor "Krótkiej nocy" niezbyt pomaga im w ich spełnieniu: skąpi wskazówek w didaskaliach i z rzadka tworzy dające materiał dla gry sytuacje sceniczne.

W krakowskim przedstawieniu najlepiej z tymi trudnościami daje sobie radę Janusz Łagodziński. Grając Bobrowskiego zdołał stworzyć (w oparciu o kilka zaledwie znajdujących się w dramacie napomknięć jego dotyczących) postać pełną, skomplikowaną i konsekwentną. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie roztargnionego prymusa, który dziwnym trafem zamiast pisać piątkowe wypracowania, szyfruje rozkazy dla powstańczych oddziałów. Bobrowski Łagodzińskiego nosi zbyt długie, w harmonijkę przy kostkach zwijające się spodnie, z powodu swej krótkowzroczności obija się o sprzęty w hotelowym pokoju. Ale już po chwili Łagodziński pokazuje, że Bobrowski został przywódcą Czerwonych nie przez przypadek: obok śmieszności, lęku, naiwności jest w nim determinacja, opanowanie i nieugięta wola, które go do pełnienia tej roli predestynują. Łagodziński buduje swoją rolę z pozornie nieistotnych drobiazgów - jakieś pośpiesznie rzucone spojrzenie, sposób, w jaki rankiem w dniu pojedynku miesza kawę, dotknięcie ręką wieszaka, zanim powiesi na nim płaszcz - które więcej mówią o granej przez niego postaci niż słowa, jakie wypowiada. Wydaje się, że jest to najwłaściwszy sposób grania w sztukach Władysława Terleckiego.

Jeśli tak to błędem popełnionym przez teatr było inscenizowanie "Krótkiej nocy" na dużej scenie Teatru im. Słowackiego, gdyż odległość, jaka istnieje wówczas między aktorem a widzem, utrudnia czy wręcz uniemożliwia stosowanie środków odpowiednich dla kameralnego dramatu psychologicznego, którym utwór Terleckiego przecież jest. Ofiarami tej pomyłki stała się zarówno cała reszta występującego zespołu aktorskiego, jak i reżyser przedstawienia. Ten ostatni - a był nim Mariusz Orski - stanął wobec zadania niemal niewykonalnego: oddać sens dramatu, który ujawnić się może w pełni jedynie ponad i poza tekstem i akcją, dzięki stworzeniu odpowiedniej atmosfery, a jednocześnie zagrać ów dramat w przestrzeni zupełnie dlań niestosownej, bo uniemożliwiającej takiej atmosfery powstanie. Efekt, jaki osiągnął reżyser starając się godzić te sprzeczności, był połowiczny, bowiem inny być nie mógł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji