Artykuły

Teatr wali pięścią

Śledzę festiwal od prawie dziesięciu lat. W tym czasie na palcach jednej ręki mógłbym policzyć teksty polskich dramatopisarzy (choć to chyba słowo zdecydowanie na wyrost), które przedstawiały rzeczywistość inaczej niż z punktu widzenia czytelnika (i cyngla - chciałoby się dodać) "Gazety Wyborczej" - pisze Marcin Hałaś po Festiwalu Dramaturgi Współczesnej Rzeczywistość Przedstawiona w Zabrzu.

Frontmani walki z Kościołem katolickim i lewicowi "modemizatorzy" jednego mogą być pewni. Ochoczo wesprą ich komedianci. Czyli artyści polskich teatrów

Zapewne wiele osób pamięta wybryk Ewy Wójciak, szefowej Teatru Ósmego Dnia z Poznania, która na facebookowym profilu określiła nowo wybranego papieża Franciszka słowem obelżywym i wulgarnym. Nie było to bynajmniej pierwsze opowiedzenie się szefowej "Ósemek" po stronie chamstwa. Kiedy w 2010 r. Janusz Palikot wywoływał awanturę, żądając sprawdzenia, czy prezydent Lech Kaczyński nie był pijany na pokładzie samolotu lecącego do Smoleńska, artyści Teatru Ósmego Dnia wysłali do Palikota list. Członkowie tego zespołu', który zapisał przecież piękną kartę opozycyjnej działalności w czasie stanu wojennego, napisali do Palikota m. in.: "Chcielibyśmy przekazać wyrazy poparcia i przyjaźni w związku z kolejnym atakiem ze strony części mediów, a także partyjnych kolegów". To tylko symptomy poważnego zjawiska - polski teatr jest zlewicowany, ale i znerwicowany zarazem. Zamiast stawiać pytania na temat Polski, woli ją przedrzeźniać, drwić z niej, a przy okazji ślizgać się po wierzchu problemów i konfliktów, nie próbując wniknąć w głąb i zrozumieć.

Religia na celowniku

W październiku odbywał się w Zabrzu XIII Festiwal Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona". To ogólnopolskie przedsięwzięcie, podczas którego nie tylko można zlustrować kondycję polskiego teatru, lecz także rozejrzeć się wśród współczesnych (czyli napisanych po 1989 r.) tekstów dramatycznych - zarówno obcych, jak i rodzimych. Śledzę festiwal od prawie dziesięciu lat. W tym czasie na palcach jednej ręki mógłbym policzyć teksty polskich dramatopisarzy (choć to chyba słowo zdecydowanie na wyrost), które przedstawiały rzeczywistość inaczej niż z punktu widzenia czytelnika (i cyngla - chciałoby się dodać) "Gazety Wyborczej". Do głowy przychodzą mi "Norymberga" Wojciecha Tomczyka i "Pokój zwierzeń" Andrzeja Celińskiego (zbieżność nazwiska z lewicowym politykiem przypadkowa). Jedna "Norymberga" wiosny nie czyni, a "Pokój zwierzeń" przygotowany przez gospodarzy festiwalu, czyli zespół Teatru Nowego w Zabrzu, zszedł z afisza zaledwie po pół roku. Oficjalnie, bo aktorka grająca główną rolę została wicemarszałkiem województwaz ramienia Platformy Obywatelskiej. Nieoficjalnie dlatego, że historia głównego bohatera - otoczonego powszechnym szacunkiem dawnego działacza opozycji, który w rzeczywistości był także tajnym współpracownikiem SB (z tych, którzy trwali w przekonaniu, że nikogo nie skrzywdzili i udało im się przechytrzyć bezpiekę) - niebezpiecznie przypominała casus ministra Michała Boniego.

Tegoroczny festiwal nie zaskoczył niczym szczególnym - może poza tym, że dobrze zrealizowanych spektakli było sporo. Czyli warsztatowo teatr jeszcze jakoś sobie radzi. Warto mieć w pamięci święte słowa zmarłego niedawno publicysty Michała Smolorza: "Już każdy teatr w Polsce ma w repertuarze jeden albo dwa spektakle festiwalowe, które przygotowuje się nie dla własnej publiczności (bo ta dzięki samozachowawczym instynktom omija je z daleka), ale do wożenia od festiwalu do przeglądu, od przeglądu do konfrontacji, od konfrontacji do teatromanii". Tak więc czasami na festiwalach można boleśnie się naciąć i zyskać odpust cząstkowy - krócej nas będą smażyć w czyśćcu po tym, jak dusili nas artyści w sosie idiotyzmu i nudy.

W tym roku na celowniku polskiego teatru znalazł się Kościół katolicki (a walić można jeszcze w drapieżny kapitalizm i narodowy ciemnogród, co przerabiano w czasie poprzednich edycji festiwalu, można też "odbrązawiać" posmoleńską traumę). Organizatorzy festiwalu tym razem zdecydowali się zasilić trzyosobowe jury specjalistą od kultury wykutym w dobrej michnikowej kuźni, czyli redaktorem Jackiem Rakowieckim, obecnie rzecznikiem TVP SA. Nie miałem wątpliwości, że przy takim jury werdykt będzie jak najbardziej słuszny, po linii i na bazie. Tak też się stało - redaktor Rakowiecki i jego koledzy mnie nie zawiedli.

Bardzo rzadko zdarza mi się wychodzić ze spektakli teatralnych. Po pierwsze, z szacunku dla aktorów, ich pracy i wysiłku, które czasami reżyser najzwyczajniej marnuje. Po drugie, z desperackiej nadziei, że zdarzy się coś, co odmieni spektakl, co go uratuje, nada sens czasowi marnowanemu na kiepski teatr. Ze spektaklu wychodzę tylko wówczas, kiedy narasta we mnie poczucie, że reżyser najbezczelniej oszukuje widza, testuje jego wytrzymałość i cierpliwość, z premedytacją każe mu się zachwycać kompletną - przepraszam za pospolite wyrażenie - kichą. Tym razem wyszedłem po drugim akcie trwającego 200 minut przedstawienia "Na Boga" w reżyserii Marcina Libera (Teatr Dramatyczny im. Szaniawskiego w Wałbrzychu). I właśnie ta realizacja została obsypana najważniejszymi laurami - nagrodą główną oraz za reżyserię. Warto jednak zwrócić uwagę na dwie sprawy: napisany trzynastozgłoskowcem tekst Jarosława Murawskiego najzwyczajniej trąci grafomanią, a spektakl jest histerycznie przekrzyczany. I to właściwie wystarczy, żeby do całości podejść sceptycznie. Wykrzyczany jest po to, żeby poprzedrzeżniać polską religijność, "oczadzialych obrońców krzyża" - proszę nie wmawiać mi, że spektakl ma głębszy sens i przesłanie. Jeżeli gdzieś w puencie na krzyżu zawiśnie aktorka z obnażonym biustem, to jest to tylko "lajtowa" wariacja na temat pomysłu Doroty Nieznalskiej.

Publicystyka ponura i doraźna

Wałbrzyski Teatr im. Szaniawskiego to matecznik duetu Paweł Demirski i Monika Strzępka (autor tekstów i pani reżyser). Robią spektakle krzykliwe, przedrzeźniające rzeczywistość, jednak w ich postmodernistycznych zabawach czasami błyska jeszcze inteligencja. Realizacja Libera jest o wiele bardziej ponura, bo błyska w niej co najwyżej doraźna publicystyka.

W publicystykę poszedł także Piotr Rowicki, dramaturg utalentowany, w przeciwieństwie do grafomana Murawskiego. Rowicki potrafi dać teatrowi pełnokrwisty tekst dramatyczny, którego ekspresję musimy uznać, nawet jeżeli nie zgadzamy się z nadużyciami zawartymi w treści (posmoleński monodram "I będą święta"). W tym wypadku Rowickiego poniosła jednak pokusa zbyt łatwej publicystyki. Na warsztat wziął apostazję, czyli formalne wystąpienie ze wspólnoty Kościoła katolickiego. Dokonał takowej ekskapłan profesor Tomasz Węcławski, dokonująjej ludzie załatwiający swoje porachunki z Panem Bogiem z przyczyn słabiej umotywowanych intelektualnie. Dramat Rowickiego pt. "Niewierni" (Teatr Łaźnia Nowa w Nowej Hucie) to rozpisane na glosy monologi - wyznania współczesnych apostatów. Niestety, jako się rzekło, Rowicki sunie w publicystykę, więc w większości wypowiedzi mają oni pod adresem Kościoła do powiedzenia mniej więcej tyle, ile krytycy amerykańskiego imperializmu pod adresem Stanów Zjednoczonych. Ich ostateczny argument brzmi: "U was biją Murzynów", natomiast ostateczny i najmocniejszy argument ludzi mających pretensje do Kościoła katolickiego wygląda mnie więcej tak: "A inkwizycja posyłała na stos niewinnych. A katoliccy konkwistadorzy wymordowali Majów". W ten sposób Rowicki zaprzepaścił niewątpliwy potencjał, jaki tkwił w niektórych fragmentach tekstu (na przykład monolog Marii Kwiatek, lekarki na oddziale onkologii dziecięcej).

Dobre znaki

Na szczęście festiwal przyniósł też kilka krzepiących refleksji. Są twórcy, którzy potrafią postawić na czysty, nieudziwniony, za to ascetyczny wręcz teatr i po prostu coś widzowi opowiedzieć ("Jeżyce story - posłuchaj miasta! Odcinek 3 - Gracze" [na zdjęciu] z Teatru Nowego im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu). Tyle że wyszukiwanie takich spektakli przypomina okrutnie zmodyfikowaną wersję rosyjskiej ruletki. Taką, podczas której w rewolwerze tylko jedna komora pozbawiona jest naboju idaje szansę na życie. Pozostałe zaś załadowane są ostrymi pociskami, mogącymi odstrzelić widzowi i skroń, i pół mózgu ("Autor" z Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie - tym razem los ten zgotowali publiczności Brytyjczycy, autor tekstu i reżyser).

Na prawach dygresji odnotujmy, że na festiwalu dobrze zaprezentowały się aktorki, które potrafią poradzić sobie z materią monodramu i to bynajmniej nie w stylu Krystyny Jandy (wszystko na jednym tonie). Chodzi o bardziej doświadczoną Agnieszkę Przepiórską (monodram "Tato nie wraca" Piotra Rowickiego - Teatr WARSawy z Warszawy) i młodszą Agnieszkę Skrzypczak ("Marzenie Nataszy" Jarosława Pulinowicza wyreżyserowana na deskach Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi przez Nikołaja Koładę).

Powstają jeszcze spektakle, którym należy się miano wydarzenia. Co prawda, to realizacja zeszłoroczna, jednak na tle innych festiwalowych propozycji robiła wrażenie. Mikołaj Grabowski wystawił w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu poemat "Dwanaście stacji" Tomasza Różyckiego. Inscenizacja pokazała, że jeżeli teatr sięga po nowoczesne rozwiązania techniczne (projekcje wideo), to wcale nie musi się to wiązać z zaburzeniem klarowności widowiska i rozjechaniem go w multimedialnych udziwnieniach. Teatr Kochanowskiego zdecydował się na inscenizację uhonorowanego Nagrodą Kościelskich poematu Różyckiego z tej zapewne przyczyny, że jest to opowieść o Opolu i jego mieszkańcach. Wyszło jednak coś znacznie więcej - teatralna epopeja poświęcona polskim wypędzonym, czyli ekspatriantom przesadzonym na zachodnie Ziemie Odzyskane ze wschodnich ziem utraconych. Wcześniej próbował z tą tematyką zmierzyć się Jan Klata (głośny "Transfer"), podszedł do sprawy jednak z wielką dawką poprawności politycznej: zestawił losy polskich ekspatriantów z niemieckimi "wypędzonymi", wskazując na równoprawność ich sytuacji. O ile Klata, robiąc "Transfer", wszedł w buty pożytecznego idioty realizującego niemiecką politykę historyczną (ewentualnie w buty cwanego granto-biorcy), o tyle Grabowski wydobył z tekstu Różyckiego liryzm wyzierający z codzienności, opowiedział tę historię z lekko humorystycznym dystansem, jednak bez kpiny czy ironii. Ręka mistrza, widać.

Aktorów żal

Czasami żal mi polskich aktorów teatralnych. Są naprawdę dobrzy w swoim fachu, a reżyserzy dają im do grania papierową papkę. Czasami jeszcze gorszą, bo złożoną z substancji budzącej naturalne obrzydzenie.

Niestety, wielu reżyserów uważa za naturalne robienie spektakli na polityczny i środowiskowy obstalunek. Stąd przy zachwycie klakierów robią takie spektakle jak "Tęczowa trybuna". Widzą bohaterkę, której los warto opowiedzieć językiem teatru, w Henryce Wujec ("Zrozumieć H."), a nie dostrzegają takiej w Annie Walentynowicz. W najnowszej dramaturgii za gwiazdy robią pieczeniarze typu Ingmar Villqist albo Artur Mamałyga (Pałyga - przepraszam za przejęzyczenie, mamałyga to konsystencja niektórych jego sztuk teatralnych). Polski teatr najchętniej wali pięścią

- kierunek uderzenia wskazują lewicowi publicyści. Warto, aby twórcy polskiego teatru uświadomili sobie, że lepiej wziąć do ręki bardziej subtelne narzędzia. Tylko takim można próbować majstrować w uczuciach widzów bez niebezpieczeństwa zamiany swojej szlachetnej profesji na zawód rzeźnika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji