W tym szaleństwie jest metoda
Prapremierowa realizacja "Śpiącej królewny" Mariusa Petipy i Piotra Czajkowskiego wg petersburskiej wersji z 1890 roku była na warszawskiej scenie prawdziwym szaleństwem. Nie tylko dlatego, że ten niezwykły balet-feeria wymaga niezwyczajnej oprawy scenograficznej, co w dobie kryzysu materiałowego w naszych teatrach nie było zapewne łatwe. Przede wszystkim zaś dlatego, że to okazałe widowisko choreograficzne, będące szczytowym osiągnięciem baletowego akademizmu, a zarazem największym, najwybitniejszym i najtrudniejszym dziełem "ojca baletu klasycznego", Mariusa Petipy, sprawia nie lada trudności obsadowe i wykonawcze nawet radzieckim zespołom. A cóż dopiero trupie warszawskiej, i to w niełatwym dla niej okresie!
Decyzja była więc bardzo ryzykowna, ale - na szczęście - zabrano się do jej realizacji z profesjonalną odpowiedzialnością. Co najważniejsze, zaproszono w tym celu do Warszawy samego prof. Piotra Gusiewa z Leningradu, wytrawnego znawcę stylu i choreografii Petipy. Sędziwemu, choć nad wiek żywotnemu baletmistrzowi, towarzyszyły w realizacji wymagające asystentki: Ninell Kurgapkina i Walentina Rumiancewa. Próbowała też krótko z solistami wielka leningradzka balerina, czołowa radziecka wykonawczyni partii Aurory - Irina Kołpakowa. Z pomocą warszawskich asystentek (T. Memches. K. Popławska, G. Stupnikowa) pracowali oni z naszym baletem przez całe pół sezonu. Wyniki tych przygotowań, wsparte skromną ale udaną dekoracją i stosownie bogatymi, ale mniej udanymi kostiumami Jadwigi Jarosiewicz oraz rzetelnym kierownictwem muzycznym Aleksandra Tracza, oglądamy od paru dni na scenie Teatru Wielkiego.
Z niekłamaną satysfakcją. Nie jest to jeszcze wprawdzie idealne wykonanie choreograficzne, ale nie wymagajmy zbyt wiele od zdziesiątkowanego i wyczerpanego kryzysem zespołu. Jak na obecny stan wykonał on bowiem wielką pracę, znacznie przekraczając własne możliwości. Przy wydatnym wsparciu personalnym uczniów Warszawskiej Szkoły Baletowej (w przedstawieniu bierze ponoć udział około 130 osób) otrzymaliśmy widowisko imponujące rozmachem i nasycone dobrym tańcem w karkołomnych przecież partiach solowych i kompozycjach zespołowych.
Wśród wykonawców na plan pierwszy wysuwają się dwie główne baleriny TW: Barbara Rajska i Ewa Głowacka. Pierwsza - w najtrudniejszej chyba z partii klasycznych - w roli księżniczki Aurory. Druga jako słodka, ujmująca ciepłem i dobrocią, Wróżka Bzu. Obie artystki imponują niezaprzeczalnym talentem, choć w prapremierowym spektaklu (30 kwietnia) nie ustrzegły się niewielkich potknięć technicznych. Już choćby dla nich jednak warto się wybrać na "Śpiącą królewnę".
Z tancerzy na uwagę zasługuje Tadeusz Matacz w roli księcia Desire, wymagającej od solisty dobrej prezencji, partnerskiego doświadczenia, szlachetnej techniki i elegancji ruchu. A jeszcze bardziej - Emil Wesołowski, który z niewielkiej - wydawałoby się - partii złej wróżki Carabosse uczynił kreację w dobrym petersburskim stylu. Mniej okazale wypadł tym razem Janusz Maroń w wirtuozowskiej partii Błękitnego Ptaka, co dziwi tym bardziej, że znamy duże możliwości niedawnego laureata z Gdańska. Trudno wprawdzie zarzucić cokolwiek jego wykonaniu; było bardzo sumienne i stylowe. Zabrakło jednak lotności i właśnie wirtuozerii, którą trzeba by zdobyć jeszcze w próbach. Podobne wrażenie odniosłem podczas tańca jego partnerki, Jolanty Rybarskiej (księżniczka Florina).
Nie sposób ocenić wszystkich solistów w tym balecie, wyjątkowo nasyconym solówkami. Nie mogę wszakże nie wymienić przynajmniej tych, których uczciwość zawodowa wzmacnia stronę wykonawczą przedstawienia. Myślę tu przede wszystkim o paniach: A. Grabce, K. Akucewicz, B. Mikołajczyk, B. Nowińskiej, D. Piaseckiej i B. Krydzie w rolach odpowiednich wróżek, ale też o parze: Biała Kotka (D. Borzęcka) i Kot w butach (J. Kosjanik), o uroczej Izie Brożek ze szkoły baletowej (Czerwony Kapturek) i o jej koleżance - Monice Kłoczkowskiej (Tomcio Paluch), a wreszcie o stylowych rolach aktorskich Anny Staszak (Królowa) i Jarosława Piaseckiego (Catalabutte). Były też pomyłki obsadowe, ale przemilczmy je tym razem. Musiały się zdarzyć w tym tłumnym balecie, bo po prostu nie starcza odpowiednio dobrych solistów.
Całe to szalone przedsięwzięcie trzeba wszakże zapisać zdecydowanie na plus warszawskiemu baletowi, mimo że krok był niebezpieczny. Przetrzebiony zespół dostał bowiem odpowiedzialne zadania artystyczne, które powinny owocować jeszcze w następnych pokoleniach wykonawców. Teatr zyskał wartościową pozycję repertuarową a publiczność (również dziecięca!) - wdzięczne, barwne, wysmakowane choreograficznie widowisko.
Okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda - na lepszy balet w TW i na pełną widownię. Ja bym wybrał zupełnie inną. Jaką? O tym może przy innej okazji.