Śpiąca królewna w Warszawie
"Śpiąca królewna" jest nie tylko jednym z najpiękniejszych, ale i
najtrudniejszych, jeśli w ogóle nie najtrudniejszym do realizacji tradycyjnym baletem. Wymaga bowiem dużej, znakomitej orkiestry, bogatej, wysmakowanej oprawy plastycznej i wreszcie, a właściwie przede wszystkim, ogromnej liczby najwyższej klasy solistów i licznego, idealnie dobranego i przeszkolonego corps de ballet. Jeśli nie dopisze nawet jeden z tych elementów, "Królewna" traci więcej, niż jakikolwiek inny balet. Niewiele jest na świecie zespołów, które mogą sobie pozwolić na zapewnienie "Królewnie" iście królewskiej inscenizacji. Nie jest to sprawa dobrej scenografii i dobrego wykonania muzycznego, gdyż specjalistów w tych dziedzinach jest wszędzie sporo. Znacznie trudniej pozyskać kompetentnego realizatora choreografii Petipy, jeszcze trudniej zgromadzić w zespole tylu i takich solistów, aby chociaż podwójnie obsadzić wszystkie partie taneczne. A już rzeczywiście rzadko który zespół dysponuje takim corps de ballet, aby móc sobie pozwolić na dobieranie wykonawczyń zbiorowych tańców klasycznych nie tylko według wzrostu i figury, ale nawet według wielkości stopy, co symetrycznym szeregom tancerek zapewnia idealnie czystą i równą linię tańca i zbiorowych póz. Na taki luksus stać moskiewski Teatr Wielki, leningradzki im. Kirowa, Operę Paryską, Królewskie Balety z Londynu i Kopenhagi, Amerykański Teatr Baletu, New York City Ballet i chyba nikogo więcej. Nie oznacza to, oczywiście, że dziesiątki innych zespołów powinny zrezygnować z wystawiania tego pięknego baletu. Oznacza to po prostu, iż decyzję jego realizacji musi poprzedzić wyjątkowo surowa analiza własnych sił i środków tanecznych i wyjątkowo staranny dobór całej ekipy realizatorskiej, aby nie spaść poniżej najniższego, dopuszczalnego poziomu. I tu, wydaje się, tkwi przyczyna słabości warszawskiej "Królewny".
Kierownictwo Teatru Wielkiego postanowiło wystawić ją w okresie, gdy ogólny techniczny poziom zespołu obniżył się nieco, gdy w jego męskiej części zabrakło tancerzy, którzy mogliby z powodzeniem wykonać role Księcia i Błękitnego Ptaka, a warunki ekonomiczne utrudniają zapewnienie baletowi odpowiednio bogatej oprawy plastycznej. Podjąwszy tę wielce ryzykowną decyzję słusznie dołożono wielu starań, aby pozyskać prof. Piotra Gusiewa, najwybitniejszego na świecie znawcę i realizatora choreografii Petipy, nie zapewniono mu natomiast współpracy najlepszych rodzimych fachowców. Jak to się stało, iż tak trudną oprawę plastyczną powierzono debiutantce, która - współpracując uprzednio ze sceną kameralną - nie wykazała się szczególnym talentem? W rezultacie szpetota dekoracji i wewnętrznych, tandetnie wyglądających, burych kurtyn konkurowała z pozbawioną jakiegokolwiek artystycznego ładu kolorystyczną kakofonią kostiumów; urządzenia techniczne, zwykle starannie ukrywane przed okiem widza, przeświecały nagimi deskami i metalowymi poręczami spod nader skromnych i niegustownych ozdóbek, a to, co scenografka włożyła w ręce Wróżki Bzu jako symbol jej czarodziejskiej mocy, żywo przypominało rekwizyt Baby Jagi.
Jak to się stało, iż kierownictwo muzyczne objął dyrygent, który nie zdołał wyegzekwować od orkiestry nawet poprawnego wykonania partytury Czajkowskiego? To, co na premierze dobiegało uszu widzów z kanału orkiestrowego, byłoby może osiągnięciem dla amatorów, ale na twarzach muzyków Teatru Wielkiego powinno było wywołać żywy rumieniec wstydu. Na ósmym przedstawieniu działo się lepiej, zawodziły natomiast tempa. Był moment, gdy Ewie Głowackiej z najwyższym trudem udało się dostosować do zbyt wolno prowadzonej muzyki. Dyrygentowi wypada przypomnieć znane przysłowie o tabakierze i nosie oraz o praktykowanym w świecie zwyczaju uzgadniania temp z tancerzami. Piotrowi Gusiewowi i jego współpracownicom Irinie Kołpakowej, Ninel Kurgapkinie i Walentinie Rumiancewej należą się słowa podziwu nie tylko za znakomitą znajomość i wyczucie choreografii Petipy, ale i za niewyczerpaną cierpliwość i talent pedagogiczny. Ich fachową rękę widać w tańcu każdego wykonawcy, od protagonistów począwszy, a na dzieciakach ze szkoły baletowej skończywszy. Zachowany więc został czarowny, pełen finezji styl Petipy, który tak łatwo przecież zwulgaryzować i przekształcić w czysto fizyczny pokaz wirtuozerii technicznej. Realizatorzy musieli, oczywiście wprowadzić wiele skrótów, gdyż inaczej spektakl trwałby nie trzy, ale pięć godzin. Oczyścili też całość z nadmiaru pantomimy pozostawiając tu i ówdzie jej wzruszające naiwnością elementy i punktując w zamian akcję poprzez jasne sytuacje sceniczne i subtelne włączanie elementów wyrazowych do tańca.
Pewien niedosyt budzi zbyt mała liczba wykonawców scen zbiorowych. W sali pałacu w czasie tak wielkich uroczystości dworskich, jak chrzest, urodziny i ślub córki królewskiej, było pustawo. Szkoda też, iż zmieniono inscenizację zakończenia "Panoramy". Zamiast poetycznej podróży łodzią na tle zmieniających się widoków dzikich, skąpanych w świetle księżyca okolic, Wróżka Bzu i Książę udają się do pałacu Królewny nader prozaicznie wyglądającą windą, startującą z pustej i ciemnej sceny. Te i podobne zmiany, wywołane prawdopodobnie względami ekonomicznymi, odbierały warszawskiej "Królewnie" niezbędny jej szeroki rozmach baletu-feerii. Natomiast strona wykonawcza, która przed premierą budziła najwięcej obaw, wypadła nadspodziewanie dobrze. Dzieciaki ze szkoły wzruszały widocznym przejęciem, ale też zdyscyplinowaniem i sprawnością, z jakimi wykonywały liczne i nieraz niełatwe dla nich zadania. Dawno też nie widziałam corps de ballet tańczącego tak równo i sprawnie, a zwłaszcza z takim sercem i duszą.
Nie zdołałam obejrzeć wszystkich obsad, nie wszystkim więc solistom mogę oddać sprawiedliwość. Wśród Wróżek z radością dostrzegłam przedstawicielki kilku generacji, tańczące na wyrównanym poziomie. Obok Danuty Piaseckiej i Barbary Sier występowały Kama Akucewicz, Anna Białecka, Barbara Kryda i Halina Wiśniewska oraz jeszcze młodsze Anna Grabka i Beata Nowińska. Wyjątkowym przypadkiem okazała się Beata Mikołajczyk, która w pierwszym roku swej scenicznej pracy zaprezentowała się, i to bardzo poprawnie, nie tylko w rolach kilku wróżek, ale i w odpowiedzialnej partii Księżniczki Floriny. Anna Staszak (Królowa), Marek Almert (Król), Ryszard Krawucki i Jarosław Piasecki (Catalabutte) wydobyli ze swych konwencjonalnych, zwykle mimicznych ról zaskakująco ludzkie akcenty.
Prawdziwy sukces odniósł Emil Wesołowski w roli złej wróżki Carabosse, która w jego interpretacji była nie tylko wyrazista i żywiołowa, ale i odrobinę śmieszna. Tyle właśnie, ile potrzeba.
Najsłabiej, zgodnie z przewidywaniami, wypadło wykonanie ról Księcia i Błękitnego Ptaka. Tadeusz Matacz, obdarzony imponującymi warunkami zewnętrznymi, był nieco drewnianym aktorsko Księciem, ale dobrym partnerem. Niestety, jego taniec odbiegał od poziomu, który chciałoby się widzieć u pierwszego tancerza naszej reprezentacyjnej sceny baletowej. Nie powinien też tańczyć z Barbarą Rajską, z którą tworzą wyjątkowo niedobraną wzrostem i budową parę. Pisałam już zresztą o tym kilkakrotnie. Zdzisław Ćwioro, jeden z najwierniejszych zespołowi i zawsze gotowych do ratowania repertuaru solistów, nie pierwszy już raz otrzymał zadanie, które nie odpowiada jego warunkom fizycznym i temperamentowi artystycznemu. Znać, iż w przygotowanie roli Księcia włożył dużo serca i pracy. Nie z jego winy rezultaty nie odpowiadały przygotowaniu. Ani Januszowi Mazoniowi, ani Bogdanowi Cholewie nie udało się osiągnąć należytej niematerialnej prawie lekkości, płynności i precyzji w partii Błękitnego Ptaka, choć obaj tańczyli bardzo poprawnie. Myślę, że dalsze "wtańczenie się" w rolę pozwoli obu uzdolnionym tancerzom osiągnąć lepsze rezultaty. Wróżka Bzu, uosabia w "Królewnie" dobro, które w każdej baśni zwycięża zło, i jest dramaturgicznie najważniejszą postacią. Choreograficznie natomiast rola ta została wyposażona skromniej niż rola Aurory. Wykonawczyni musi więc przezwyciężyć tę sprzeczność subtelnymi środkami aktorstwa baletowego i - ewentualnie - mocą własnej osobowości. Z dwu warszawskich Wróżek silniejsze wrażenie wywarła Ewa Głowacka dzięki swej promienności emanującej z jej postaci nawet w chwilach statycznych. Jolanta Rybarska, na premierze powiewna, delikatna Florina, podkreśliła raczej magiczną siłę swej bohaterki. I wreszcie Aurora, rola stawiająca tancerce najwyższe wymagania taneczne, pozostawiająca jej minimalny margines osobistego wypowiedzenia się i bezlitośnie odsłaniająca sekrety jej techniki, aparycji i osobowości. Sprawdziło się to raz jeszcze na przykładzie Barbary Rajskiej i Ewy Głowackiej. Rajska wyposażyła swoją Aurorę we właściwą jej usposobieniu radość życia i pewien rodzaj delikatnej zaczepności, a techniczne trudności tańca pokonywała z drobiazgową precyzją. Zaś smukła, wiotka Ewa Głowacka była Aurorą liryczną, ogromnie wrażliwą i nieco melancholijną, a w tańcu eksponowała, przede wszystkim długą, miękką linię.
W sumie nikomu nie udało się wprawdzie osiągnąć tej błyskotliwości, która elektryzuje widownię, ale też nie było rażących wykroczeń przeciwko poprawności. A to już dużo w tak trudnej próbie.
Nie czas, oczywiście, zastanawiać się, czy należało tak śpieszyć się z wystawianiem tego baletu, czy też lepiej było poczekać jeszcze trochę, choćby po to, aby dochować się odpowiednich wykonawców najważniejszych ról męskich. Warto natomiast pomyśleć, co począć z oprawą plastyczną i jak skłonić kierownictwo muzyczne do zrewidowania swego stosunku do baletu. Warto też wysnuć z popełnionych błędów odpowiednie wnioski na przyszłość, aby zapowiedziana na następny sezon "Sylfida" nie podzieliła losu "Śpiącej królewny".