Artykuły

Teatr, czyli świat

"Wschody i Zachody Miasta" Roberta Urbańskiego nie są zwykłą sztuką teatralną, a reżyserska robota Jacka Głomba nie mieści się w kategoriach tradycyjnej estetyki teatru

"Wschody i Zachody Miasta" mają wszystkie zalety i wady opowieści epickiej. Namiętność splata się tu z histerią, patos z grubym śmiechem, a historia z banałem codzienności. Reżyser Jacek Głomb i autorka scenografii Małgorzata Bulanda przypomnieli, że tragedie mają realny kształt, jakby wychodziły spod naszej ręki.

Oczywiście, można wskazać słabości tego zdarzenia teatralnego. W niemal czterogodzinnym maratonie są dłużyzny. Słuchamy wielu banalnych dialogów, pozwalających domyślać się jak w telenoweli, co jeszcze się zdarzy. Drażni rozmiłowanie autora w wizji jedności Europy i barbarzyństwa Wschodu. Aktorzy miewają chwile zawodowej słabości. Zdarza się niebezpiecznie często, że walka ze stereotypami złego Niemca budzi upiory innych stereotypów, zwłaszcza dotyczących Rosjan. Ale równocześnie spektakl o dziejach artystów niemieckiego teatru w Legnicy wzrusza. Dokonuje swoistej obywatelskiej inicjacji. Tworzy wizję małej ojczyzny, silniejszej od doraźnej historii, a twórcom pozwala ukazać dumę zawodową, która strząsa z nich niedomagania warsztatowe.

Splot, pętla, obrót

Autor, reżyser i ich aktorzy skonstruowali widowisko metateatralne, w którym fikcja scenicznych zdarzeń i biografii splata się z dokumentami, fotografiami, cytatami muzycznymi, ingerencją w przestrzeń widowni, a nawet - w finale - z próbą pracy nad rolą, czego widz zazwyczaj nie doświadcza. Rozciągnięcie akcji na całą przestrzeń teatru wydaje się szczegól-nie cenne. Wystarczy przez pół godziny posiedzieć w szklanym wykuszu baru naprzeciwko Teatru Modrzejewskiej, obserwując koczujących na kamiennym rynku, niemal identycznych, wytłoczonych przez matryce popkultury nastolatków, by w teatrze już od drzwi zrozumieć, że wchodzimy - jak w eposie właśnie - do kompletnej i odmienionej czasoprzestrzeni nadal tańszej od kompaktowej płyty.

Najbardziej wzrusza we "Wschodach i Zachodach Miasta" czasoprzestrzenna pętla. Spektakl otwiera frenetyczna scena, przywołująca tradycje teatru alegorycznego, cudowne dziecięctwo sztuki, w której malarskie płótno, dzieło rąk teatralnego krawca, drewno czy blacha konstruują rzeczywistość konwencjonalną, lecz magiczną, jakiej nie ujrzycie nigdzie indziej. Żart goni żart, konwencja bawi się konwencją - wielką łódź Marsa ledwo ciągną konie morskie ujeżdżane przez osiłków, błyszczą halabardy, peruki stroszą się na głowach. Wszystko, aby olśnić publiczność z roku 1933, demonstrując "Concordię", scenę obrotową, jakiej nie może brakować w porządnym miejskim teatrze. W finale reżyser powróci do tego symbolu arty-stycznej sprawności. Poderwie zespół aktorski ze składanych krzesełek do ody na cześć "Concordii". Domyślamy się, że tym razem idzie o zgodę ludów, które tu żyły lub będą żyć razem: Polaków, Niemców, Żydów.

Wschody i zachody, wzloty i upadki

Pomiędzy tymi symbolicznymi scenami dzieją się wschody i zachody miasta, wzloty i upadki ludzi. Urbański napisał sztukę o niemieckich artystach teatru, których biografia wikła się w polityczną historię miasta. Głomb ułożył ten portret dyrektorów, aktorów, pracowników technicznych teatru w kompozycje przywołującą klimaty Szaniawskiego. Oglądamy na zmianę wysuwający się z kieszeni scenicznej jak ramki przezroczy sklepik Tietzego i scenę Teatru w Legnicy. Od 1933 roku, gdy Hitler przejmuje władzę, do 1956, kiedy opuszcza teatr sowiecki generał, Urbański prowadzi nas przez setki scen-fotografii, scen-dokumentalnych rekonstrukcji, w których historia ogałaca ludzi sceny z beztroskiej zabawy, teatralnych sztuczek, sztuki uprawiania iluzji. Drapieżny i wulgarny nazizm budzi w bohaterach demony. Okrucieństwo wojny uczy ich bezwzględności. Wysiedlenie i sowiecka okupacja nakładają na nich maski tragedii i podłości.

Piękna jest Katarzyna Dworak (Elza Mendelssohn), Żydówka rozpaczliwie szukająca równowagi pomiędzy miłością do Ericha - teatralnego statysty, ojca jej dziecka (Tadek Ratuszniak), a Ericha-statysty historii, którego uwiódł nazizm. Zbigniew Waleryś przejmująco ukazuje los Eliasa Auerbacha, żydowskiego krawca teatralnego, który za pomocą czterdziestu dwóch igieł potrafi wyczarować z tkanin cuda. Jego riposta w sklepiku Tietzego (niezwykle skupiony, potem sparaliżowany przez lęk i marzenie o powrocie "dobrych czasów" Marian Czerski), gdy powiada do Krausego (Marek Sitarski): "Prawdziwych przyjaciół zdradzają ich dary", brzmi stokroć groźniej niż huk pistoletowych strzałów, którymi gestapowcy i Sowieci wymierzają racje historii. Kapitalnie prowadzi rolę Janusz Chabior. Jego maszynista Jankowski próbuje ogarnąć grozę zdarzeń, błaznując, popijając wódeczkę, wydobywając strumieniami kolorowego światła piękno z banału.

Konwencje, czasy, historia

"Wschody i Zachody Miasta" są ambitną próbą dointerpretowania "Niemców" czy "Pierwszego dnia wolności". Prawda, że zbyt publicystycznie mierzą się z legendami sowieckiej okupacji. Paradoksalnie, po błyskotliwych pastiszach w części pierwszej dawnych gatunków teatralnych, zabrakło po przerwie czasu w odartym z dekoracji teatrze na pogłębienie charakterów enkawudzistów i generałów-prostaków. Najciekawszym przesłaniem widowiska wydaje się konkluzja, że nie ma dobrych i złych czasów. Że dobro i zło jest w nas. I że to my budzimy w sobie anioły lub potwory. Czasem na przekór historii, czasem chwytając jej powiew w skrzydła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji