Artykuły

Teatralne bezprawie

Bez rozpoczęcia powszechnej i otwartej dyskusji na temat obowiązującego prawa w polskim życiu teatralnym oraz propozycji zmian, w ciągu kilku lat dojdziemy tylko nad przepaść - pisze Przemysław Skrzydelski w Internetowym Tygodniku Idei Nowa Konfederacja.

Teatr to, dzisiaj zwłaszcza, ważne narzędzie oddziaływania na rzeczywistość. Nic dziwnego zatem, że stanowiska dyrektorów teatrów za każdym razem, gdy odbywa się na nie konkurs, budzą żywe zainteresowanie. Zachodzi tutaj paradoks, na który rzadko kto zwracał uwagę. Środowisko teatralne (szeroko pojęte: aktorzy, reżyserzy, komentatorzy, krytycy, teatrolodzy czy inni badacze, w końcu także - last but not least - teatromani) doskonale wie, że tak jak i w innych dziedzinach, tak i w teatrach często o najważniejszych rozstrzygnięciach decyduje polityka. A przepisy, w pewnego rodzaju ukryciu - oferowanym przez specyfikę i elitarność tej sztuki - łatwo można pozostawić na drugim lub dalszym miejscu.

Kluczem pozostaje tu właśnie to "ukrycie". Nawet widz, który bacznie obserwuje kolejne premiery, niekoniecznie już interesuje się tym, w jaki sposób podejmowane są w państwowych instytucjach (tylko o nich tu mowa) decyzje administracyjne, w przyszłości mające bezpośrednie przełożenie na decyzje artystyczne. Płaci za bilet, a więc wymaga jakości artystycznej. Chce otrzymać ofertę, a jej oceny dokonuje już tylko przez porównanie. Liczba scen w dużym polskim mieście powoduje, że jest w czym wybierać. Wnikanie w detale organizacyjne najzwyczajniej - chyba tak widz uważa - nie należy do jego kompetencji.

Tymczasem ten brak zainteresowania decydenci wykorzystują do rozgrywki, w której mianowanie dyrektora teatru (a w ciągu roku takich procedur w teatrach państwowych przeprowadza się co najmniej kilka, czasem kilkanaście) staje się kolejną okazją do załatwienia chwilowych lub perspektywicznych interesów. Jednym słowem, nie tyle polityka wchodzi do teatru tylnymi drzwiami, ile bardzo łatwo może zostać do niego zaproszona, gdy okaże się jednym z elementów, które w plątaninie środowiskowych znajomości są akurat opłacalne.

Co się dzieje za kurtyną

Niby cały czas daje się słyszeć głosy, że sama procedura konkursowa nie zapewnia najlepszego wyboru, ale tak naprawdę Ministerstwo Kultury realnie nie zaproponowało dotychczas żadnego innego skutecznego rozwiązania. Mimo że minister Bogdan Zdrojewski od jesieni 2007 r. miał wystarczająco dużo czasu, by - jak sam wielokrotnie zapewniał - ujednolicić zasady, wprowadzić przejrzyste reguły gry i stać na ich straży. Jednak jego harda postawa z początku rządów Platformy Obywatelskiej dość szybko zamieniła się w mglistą filozofię.

Protesty przeciw metodom powoływania dyrektorów lub kierowników ośrodków kultury, nie tylko teatralnych, wzmogły się i trwają co najmniej od pierwszej połowy 2008 r. Z ostatnich jaskrawych przypadków należałoby wskazać konkurs na szefa Narodowego Starego Teatru w Krakowie z końcówki 2012 r., którego procedura wyjściowa wzbudziła wiele kontrowersji. Zapis o stosowaniu konkursów w ustawie o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej nie przewiduje możliwości zapraszania wybranej grupy kandydatów do "konkursu zamkniętego", tzn. arbitralnego dobierania nazwisk, którym wolno startować w konkurencji. W końcu, dlaczego miałoby być inaczej?

W styczniu 2013 r. nowym dyrektorem Starego został Jan Klata, a sam wybór zapisał się w historii najdziwaczniejszych rozstrzygnięć przy tzw. otwartej kurtynie. Istnieje przecież, uwzględniona w ustawie, dopuszczalna możliwość, by szefa sceny wytypować bez zbędnego postępowania. W tym przypadku mógł to zrobić bezpośrednio minister, bo cała procedura dotyczyła sceny narodowej. Tyle że wówczas trzeba by takie wskazanie uzasadnić i wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za samodzielną decyzję. A to już najwyraźniej nader trudne.

Przyzwolenie z góry

Latem 2012 r. w stołecznym Teatrze Dramatycznym również oryginalny humbug organizował szef warszawskiego Biura Kultury Marek Kraszewski (trzy i pół miesiąca temu - co najmniej pięć lat za późno - zdymisjonowany przez Hannę Gronkiewicz-Waltz i w przejrzystym konkursie zastąpiony przez specjalistę menedżera Tomasza Janowskiego).

Na szefa Dramatycznego wybrano wówczas Tadeusza Słobodzianka. Procedura daleka była od przejrzystości: Biuro Kultury ani nie upubliczniło składu komisji oceniającej, ani kryteriów, wedle których dokonano wyboru. Co wyjątkowo bulwersujące, niedługo po wyborze Słobodzianka okazało się, że tak naprawdę kandydaci uczestniczyli w konkursie, który zakończył się, zanim realnie się rozpoczął. Do dziś nawet najlepiej poinformowani nie wiedzą, ilu kandydatów brało udział w przedsięwzięciu, na czym polegało porównanie wszystkich ofert. Do powszechnej wiedzy przebiły się dwa nazwiska, jednak później okazało się, że byli raczej doproszeni do rozmów. Prawdopodobnie po to, by stworzyć pozory jakiejkolwiek konkurencji. Choć trudno akurat w tym przypadku powiedzieć, by Słobodzianek (twórca, któremu nie sposób odmówić kompetencji, znany z indywidualizmu i stawiania na swoim) miał z kimkolwiek zakulisowo omawiać tego typu propozycje. Zadecydowała renoma jego dokonań. Pytanie tylko: do czego komu służyła ta farsa?

Nieprzejrzyste okoliczności wyboru, tym razem przynajmniej przez jednoznaczne wytypowanie przez Biuro Kultury, to również przypadki powołania do Teatru Ateneum Andrzeja Domalika (czerwiec 2011), do Teatru Studio Agnieszki Glińskiej (marzec 2012), bez podania choćby elementarnych powodów oraz kryteriów, czy Roberta Glińskiego na szefa Teatru Powszechnego. Ten ostatni twórca, znany przede wszystkim z prac filmowych, w momencie objęcia praskiej sceny (wrzesień 2011) był jeszcze rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi, a funkcję tę pełnił do połowy 2012 r. Złożenie dyrektorskiej propozycji artyście zaangażowanemu w misję prowadzenia uczelni o takiej randze, w innym mieście, od samego początku wyglądało na całkowity deficyt idei ze strony decydentów.

Kwadrans czy półtorej godziny

Warto przyjrzeć się także, jak w ostatnich latach przeprowadzane były konkursy poza Warszawą. Trzy miesiące temu Internet huczał od gorących komentarzy dotyczących chyba jednej z dwóch najważniejszych procedur tego roku: wyboru nowego dyrektora Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Protestowali sami uczestnicy konkursu, wśród nich m.in. reżyser Ireneusz Janiszewski. W niezwykle poczytnym wortalu teatralno-informacyjnym opublikował on długi list, w którym przedstawił osobiste doświadczenia z wielu "ścieżek kwalifikacyjnych", w tym również z Bielska-Białej. Napisał m.in.: "Ostatni konkurs, w którym brałem udział, na dyrektora Teatru w Bielsku-Białej, jest o tyle dla mnie istotnym doświadczeniem, że w pierwszym dniu przesłuchań konkursowych z dwóch niezależnych źródeł usłyszałem nazwisko osoby, która rzekomo ma wygrać. Ponieważ nie mam w zwyczaju zajmować się plotkami, zignorowałem tę informację. Jednak wyniki konkursu solidnie mnie zaskoczyły, bo spośród grona całkiem kompetentnych osób komisja wybrała Witolda Mazurkiewicza, którego nazwisko padło od tzw. dobrze poinformowanych osób. Z ciekawością odnotowałem także, że to na profilu byłego dyrektora Teatru Polskiego Roberta Talarczyka pojawiły się głosy zadowolenia z wyniku konkursu i gratulacje. Niepokojące? A może po prostu dziwny zbieg okoliczności. Może dobrze poinformowane osoby po prostu trafiły, typując wygranego? Może współpraca Talarczyka i Mazurkiewicza to zwykły przypadek? Tak samo jak to, że Witold Mazurkiewicz spełnia wymóg formalny roku doświadczenia na stanowisku kierowniczym, bo właśnie przez ponad rok pracuje w Teatrze Rampa [w Warszawie - przyp. red.] jako kierownik artystyczny". Ostatnie zdanie jest tutaj istotne: takie kryteria dla kandydatów są arbitralne i zmieniają się za każdym razem; można nimi - np. wymogiem dyplomu wyższego wykształcenia - niezwykle łatwo manipulować.

W doniesieniu Janiszewskiego nie było właściwie niczego sensacyjnego dla kogoś, kto dokładnie przyglądał się wcześniejszym rozstrzygnięciom w kraju. Podobna burza rozpętała się w końcówce lata 2011 r., w trakcie procedury w Teatrze Nowym w Poznaniu, kiedy to komisja swój cenny czas poświęciła na dokładne przesłuchanie Piotra Kruszczyńskiego, wyraźnie mniejszą uwagę przykładając do prezentacji innych kandydatów. Wśród startujących w konkursie znajdowała się tak wybitna postać polskiego teatru jak zmarły przed trzema miesiącami reżyser Henryk Baranowski. Wszyscy protestujący opublikowali listy otwarte. Doświadczeni reżyserzy Piotr Cieślak i Jacek Zembrzuski opowiadali mi, że komisja naruszyła elementarne przepisy, m.in. pod koniec procedury próbując przerzucić ostateczną odpowiedzialność za swój wybór na inny organ zatwierdzający. Sprzeciw uczestników nic nie dał. Natomiast w odpowiedziach na zarzuty zapanował kompletny bałagan, wynikający z tego, że nikt chyba do końca nie wiedział, na jakie prawo powinien się powoływać, a pamiętać należy, iż rozstrzygająca jest tutaj ustawa o organizowaniu oraz prowadzeniu działalności kulturalnej obowiązująca (z nowelizacjami) od 1991 r. Piotr Cieślak w listownej wymianie zdań ze mną użył określenia, które spina podobne opowieści symboliczną klamrą: "Nie dojrzeliśmy do demokracji".

Docierały do mnie również informacje z jeszcze innych miejsc: o tym, że konkurs w ośrodku na południu kraju wygrał kandydat, który w ogóle w nim nie startował, za to lubiany przez prezydenta miasta. Albo o tym, że w jeszcze w innym ośrodku komisja, zorientowawszy się, iż nie dopilnowała warunków dla własnego kandydata, w nocy wysyłała do Warszawy samochód po potrzebne dla niego dokumenty...

Wspomniany wcześniej konkurs w Bielsku-Białej ostatecznie wygrał Witold Mazurkiewicz, reżyser z dorobkiem, lecz zdumienie może wywoływać to, że od dwóch członków samej komisji uzyskałem dwie przeciwstawne informacje dotyczące rozkładu głosów w ostatecznym głosowaniu, na którego podstawie kandydat został przedstawiony prezydentowi miasta jako zwycięzca. Wątpliwości udało się rozwiać (choć nie w pełni, bo takie dokumenty w treści są nadzwyczaj skąpe) po wglądzie do protokołu. Głosy były podzielone, a przewaga znikoma, co może świadczyć o tym, że doszło do ostrej dyskusji. Potwierdził to - dwukrotnie - jeden z moich rozmówców. Dlaczego druga osoba z komisji z emfazą i w tonie pouczającym oświadczyła mi, że jakiekolwiek spory nie miały miejsca, a w jury panowała pełna, niemal rodzinna harmonia i nigdy wcześniej w tego typu procedurach niespotykana jednomyślność (skutkująca przytłaczającym wynikiem: wszyscy zagłosowali tak samo), nie potrafię wyjaśnić. Kolejne zdziwienie może wywoływać fakt, że w komisji (zasiadają w nich przedstawiciele Związku Artystów Scen Polskich, Ministerstwa Kultury, samego teatru - w tym także związków zawodowych - i urzędnicy województwa; razem dziewięć osób głosujących plus sekretarz) pojawiła się osoba pozostająca z wygranym w domniemanym konflikcie interesów: w ostatnim czasie (sezonie) przygotowała z nim już dwa spektakle, które miały zasadniczy wpływ na kształt repertuaru. Niedopilnowanie, chaos organizacyjny, brak przepływu informacji? Takie koneksje czy wątpliwości powinny podważyć procedurę lub skutkować prośbami o eksplikacje (koresponduje to zresztą z tym, co napisał Janiszewski: "Wiele aspektów procedur konkursów dyrektorskich nadal z niewiadomych przyczyn nie jest upublicznianych. O ujawnienie nawet podstawowych informacji, które zresztą nie są tajne, trzeba się upominać"). Tak się jednak nie stało. Dlaczego?

System milczenia

Problem tkwi w pewnego rodzaju systemie zależności, jaki panuje w całym środowisku. Nie jest to oczywiście zmowa, lecz raczej wymuszone i implicite opłacalne powiązania, o których wpisaniu w polską obyczajowość pisał w swoich pracach m.in. prof. Andrzej Zybertowicz. Takie zależności w świecie teatru istnieją i są dosyć łatwe do uchwycenia, bo cały czas wszyscy tkwimy w systemie państwowym, który zmusza do mieszania i zmieniania ról. Dlatego wzajemne ocenianie nie leży w niczym interesie. Poza tym, informacje o przebiegu procedur krążą i są kolportowane w nieoficjalnych dyskusjach. Na tym cała "ścieżka informacyjna" się kończy. Niestety - z pominięciem najważniejszego odbiorcy: publiki i tym samym podatników.

A czy w ogóle jest szansa, by tak oczywiste zdobycze demokracji jak konkursy w ogóle uwiarygodnić? Najprostszą, ale i oczywistą receptą wydawałoby się choćby sporządzanie szczegółowego stenopisu z przebiegu całej procedury (podpisywanego przez wszystkie strony). Niebanalnym pomysłem mogłoby być również losowanie składu jury oceniającego lub przynajmniej jego części. To rozwiązania zupełnie oczywiste, stosowane na całym świecie. Bez nich albo też innych propozycji niezadługo znajdziemy się w świecie absolutnej fikcji, choć są i tacy, którzy twierdzą, że już w nim jesteśmy...

Ireneusz Janiszewski oficjalnie poinformował, że po ostatniej przygodzie postanowił wycofać się z dalszych konkursów i starań o przejrzystość. Kto następny?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji