Artykuły

Opera za trzy grosze

Zaczyna się to przedstawienie "z drygiem i fajerem". "Drygu i fajeru" żąda na weselu swego szefa jeden z rzezimieszków z gangu Mackie Majchra, ale prawdę powiedziawszy bez porządnego ładunku wewnętrznej dynamiki nie może się obejść i cała Brechtowska "Opera za trzy grosze". Zaczyna się więc to przedstawienie bardzo ciekawie: ballada "Jarmark w Soho", świetnie uteatralizowana, z życiem śpiewana przez cały zespół zapowiada spektakl poprowadzony z wyczuciem rytmu muzyki Weilla, ostry w treści, pomysłowy w układach scenicznych.

"Operą za trzy grosze" na scenie Teatru Narodowego JAN MACIEJOWSKI otworzył warszawski sezon, albo raczej przerwał spokój kanikuły, bowiem pojęcie sezonu gdzieś się nam ostatnio rozpłynęło. Maciejowski to reżyser o pokaźnym i ważkim dorobku. Do niedawna kierował teatrem szczecińskim, od roku jest na etacie w Teatrze Narodowym. Ma on na swoim koncie wiele spektakli, o których było głośno, choćby kilka przedstawień szekspirowskich, czy jedną z najciekawszych po wojnie inscenizacji "Wyzwolenia" Wyspiańskego. W Warszawie pokazał już interesująco pomyślanego "Ryszarda III" (Teatr Narodowy) i Anouilha "Beckett albo honor Boga" (Teatr Powszechny). Krótko mówiąc Maciejowski dobrze się czuje w repertuarze innego rodzaju niż "Opera za trzy grosze". Szuka treści mniej jednoznacznych, widzenia świata bardziej złożonego niż to, które zawiera w sobie plakat polityczny. Brechtowski musical z tezą udał się, jeśli tak można powiedzieć, w połowie - reżysera frapowały sceny zbiorowe, ruch podporządkowany ostrym rytmom muzyki Weilla, nie interesowała go natomiast czarno-biała teza. I tak przedstawienie ma partie bardzo dobre, jak choćby wspomniany tu już początek, parę scen ze ślubu Mackie Majchra i Polly, czy trzeci finał. W środku są po prostu dziury.

Reżyser zrezygnował z większości inscenizacyjnych wskazówek Brechta. Miał oczywiście do tego prawo, tyle tylko, że z żelazną konsekwencją skonstruowany układ sceniczny Brechta powinien być zastąpiony równowartościową koncepcją. Brecht dla uzyskania "efektu obcości" dzieli akcję na osobne sceny, z których każda ma swoją nazwę, hasło wyświetlane na specjalnym ekranie, czy też wypisane na zjeżdżających transparentach. W tenże sposób zapowiadane są songi. Maciejowski z rozkawałkowanej akcji próbuje ulepić całość. Oczywiście bez powodzenia. Nie ma napisów. Poszczególne sceny (poza pierwszą w przedsiębiorstwie Jonatana Paechuma) anonsują sami aktorzy. Mogłoby oczywiście być i tak, znamy przedstawienia, w których aktorzy cytowali wręcz autorskie didaskalia ze znakomitym efektem, ale wymaga to specjalnego ustawienia aktorów, przyjęcia jakiejś konwencji. Tu anonse mówione są mimochodem, bez "wyjścia' z granej postaci. Zresztą większość nie dociera do publiczności.

U Brechta songi służą świadomemu rozrywaniu akcji, niszczeniu rodzącego się na widowni łatwiutkiego zainteresowania dziejami postaci scenicznych po to, aby tym mocniej ujawniła się teza - krytyka mieszczańskiego świata, w którym wszystko, nawet nędza może być towarem i przedmiotem handlu. Śpiewają je nie postacie sceniczne, lecz aktorzy jako komentarz pochodzący z zewnątrz. I tak też, na ogół, grywana bywa do dziś "Opera za trzy grosze". Maciejowski włączając songi do akcji nie tylko zaciera ostrość ataku Brechta na ideały mieszczańskie. Na to w końcu można by się zgodzić; w dzisiejszym świecie o tyle bardziej skomplikowanym niż u progu Wielkiego Kryzysu, kiedy powstała "Opera za trzy grosze", parodia Brechta nie ma już pierwotnej nośności. Rzecz jednak w tym, że reżyser wpadł w zastawioną przez siebie pułapkę. Odchodząc od ogromnie skrupulatnych wskazówek inscenizacyjnych Brechta, nie wziął pod uwagę, że jedna z nich jest absolutnie obowiązująca i to nie tylko przy okazji Brechtowskich inscenizacji, w "Uwagach" do "Opery za trzy grosze" czytamy: "Kiedy aktor śpiewa, dokonuje zmiany funkcji. Nie ma nic wstrętniejszego nad sytuacją, w której aktor udaje, te wcale nie zauważył, iż właśnie opuścił grunt zwyczajnej mowy i już śpiewa". Nie pamięta się o tym już tylko w operze. I właśnie śpiewanie w tym przedstawieniu przypomina operę. (Poza bardzo ładnie podaną przez Zdzisława Maklakiewicza i Jerzego Kamasa "Pieśnią o armatach").

Aktorsko to przedstawienie niezbyt się udało. Nie dlatego, że nie wszyscy dobrze radzą sobie ze śpiewem. To mniej ważne. Gorzej, że odtwórcy czołowych ról nie stworzyli wyrazistych, dostatecznie charakterystycznych postaci gangsterskiego światka. Mackie Majchra gra JERZY KAMAS. Za mało w nim siły i skrywanej brutalności króla podziemia. EWA POKAS w roli Polly to elegancka panienka z tak zwanego dobrego domu, która na swoim weselu udaje, te nie wie, jakich reguł przestrzega się przy jedzeniu. W jej metamorfozie w drapieżną szefową gangu nie ma cienia prawdy. HENRYK MACHALICA i WIESŁAWA MAZURKIEWICZ jako pan i pani Paechum mogliby się znaleźć w tej postaci w jakiejkolwiek mieszczańskiej sztuce. Krótko mówiąc całemu zespołowi aktorskiemu (łącznie z aktorkami grającymi królowe nocy wyglądającymi tu jak damy z towarzystwa na proszonej kolacji) zabrakło ostrości, wyrazu, charakteru, bez których ten musical traci wiele barw. Dekoracje projektował STANISŁAW BĄKOWSKI. Gra zespół OLD TIMERS.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji