Artykuły

Noc o rok późniejsza

Jeden z moich znajomych mówił mi, że z dawnej lektury "Oziminy" zapamię­tał jedynie ogarniające go uczucie bezbrzeżnej nudy. Znajomy był wówczas bardzo młody i dziś - jako stateczny, gruntownie wykształcony człowiek - zapewne zupełnie inaczej odebrałby najgłośniejszą po­wieść Wacława Berenta. Wtedy jednak miał podstawy tak na nią zareagować.

Fabuły w "Oziminie" praktycznie rzecz biorąc nie ma, pojawia się jedynie od cza­su do czasu, a i to w postaci szczątkowej. Język jest trudny, acz wprawnemu czytel­nikowi może dostarczyć wiele satysfakcji. Proza Berenta jest bowiem gęsta, jakby nie­co przymglona, obrazowa w sposób specyfi­czny, szukająca bowiem metafor raczej w sferze myślowych skojarzeń niż spostrzegania. Nieustannie odwołująca się do funkcjonują­cych w polskiej tradycji literackiej i kultu­rowej symboli. Z długimi, kunsztownie skon­struowanymi tyradami sąsiadują dialogi krót­kie, urywane, sprawiające wrażenie niedo­powiedzianych. Siedzenie toku narracji rów­nież wymaga sporego wysiłku intelektualnego, powieść należy bowiem - jak pisał Mi­chał Głowiński - "do tego typu literatury, która formułuje problemy i czyni to w for­mie ostrej, niekiedy ostrej aż do drastycz­ności, nie stawia jednak diagnoz..."

Akcja "Oziminy" dzieje się w ciągu jed­nej lutowej nocy 1904 roku. Ale jest to właś­ciwie noc o rok późniejsza. Cytowany przed chwilą M. Głowiński stwierdza: "Pomiędzy czasem akcji a czasem pisania (i publiko­wania) powieści (rok 1910-11 - przyp J. M. F.) historia nie udała się na spoczynek, przeciwnie - płynęła wartko, pełna była dramatycznych spięć. Czytelnik "Oziminy" nie mógł zapomnieć o rewolucji roku 1905. Nie mógł tego uczynić także Berent, była ona wydarzeniem historycznym; które pozwoliło przewartościować wszystkie wartości, a więc i spojrzeć na wydarzenia wcześniejsze z no­wej perspektywy. Akcja powieści przebiega wprawdzie w lutym roku 1904, ale pisarza mało w istocie zajmowało przedstawienie pre­ludiów poprzedzających następne zdarzenia dziejowe. W samą materię powieści włączył doświadczenia późniejsze - dotyczy to prze­de wszystkim zamykającej ją wizji "ruchów masowych".

Nim jednak tę wizję ujrzymy, w salonach baronostwa trwa karnawałowy raut z udzia­łem mnóstwa różnorodnych postaci. Krytycy literaccy dostrzegą w tym analogię do "We­sela" Wyspiańskiego, a także do dwóch obra­zów - "Salon warszawski" i "Bal u Se­natora" - III części "Dziadów". Bardzo da­leko pójdzie w poszukiwaniu tej analogii Pa­weł Hertz pisząc: "Tej nocy gadają ze sobą mary polskie, współczesne widma. Jest to noc Dziadów, noc narodowa wśród szczęku sreber, dzwoniących szkieł, szelestu sukien, dźwięku muzyki. Jest tu i mazur, i polonez, i chochoł i straszydło z "Róży" - kukła Murzyna w rogu salonu..." Jest to przede wszystkim noc różnorakich dysput - bła­hych i ważnych, płytkich i głębokich, pro­wadzonych niedbale i z wewnętrznym ża­rem. Dysput, które w szczególny sposób łą­cza się ze sobą, przeplatają, a potem roz­chodzą, by dopiero w całościowym oglądzie dać obraz zwichrowanych poglądów, często­kroć jałowej przepychanki, graniczącej nie­kiedy z wręcz dekadencją.

Przed trudnym przeto zadaniem stanął Ta­deusz Słobodzianek postanawiając "Oziminę" przełożyć na język sceny. Przekład wyszedł wszakże całkiem udany, zachowujący w za­sadzie najistotniejsze wartości literackie tru­dnej prozy Berenta. Nieco inaczej rzecz ma się, gdy idzie o wartości myślowe oraz ide­owe. Pierwsza część scenicznej wersji po­wieści pozostaje wierna autorowi, podążając tropem myśli wyrażonej przez Adama Grzymałę-Siedleckiego, że "na raut u baronostwa Niemanów (...) ludzie przynoszą swoją spo­wiedź o Polsce, jeden po drugim składa mniej lub więcej jasną konfesję...". Część druga - dziejąca się na ulicy - jest fał­szem. Zarówno w stosunku do Berenta, jak

i historii. Wprawdzie Słobodzianek już wcześ­niej tworzywo do dialogów czerpał z partii opisowych, tu wszakże posunął się zbyt da­leko. Scen, które oglądamy - u Berenta nie ma. Są o podobnych zdarzeniach napomknie­nia, nie na tyle jednak dokładne, by na ich podstawie konstruować rozbudowane sekwen­cje. Co więcej - Berent po prostu nie mógł­by tego tak przedstawić, bowiem jako na­oczny świadek stawania się historii, widział jak się rzecz miała naprawdę.

Tymczasem Słobodzianek niezbyt liczy się z faktami. Układ sił politycznych w roku 1905 był zupełnie inny niż to nam adaptator tekstu - wraz z reżyserem Andrzejem Ma­jem - usiłują przedstawić. Konflikt (wyraź­nie pogłębiony kryzysem gospodarczym lat 1900-1903) istniejący między proletariatem a warstwami posiadającymi nie dawał się zli­kwidować przy pomocy ogarniających mani­festujący tłum emocji. Przeciwnie - zwykle w takich przypadkach wyrażał się w formach szczególnie ostrych. Wynikało to z jawnej wrogości klas posiadających wobec ruchów rewolucyjnych roku 1905. Arystokracja i finansjera ze Stronnictwa Polityki Realnej bez zastrzeżeń deklarowała lojalność wobec ca­ratu, celem obrony swego stanu posiadania. Endecja zaś w zamian za pomoc w stłumie­niu ruchu rewolucyjnego gotowa była zadowolić się jedynie ograniczoną autonomią dla Królestwa, przyjętą z rąk rządu carskiego. Fabrykanci zaś i ziemianie w przytłaczającej większości przypadków zwracali się do władz carskich z prośbą o zbrojne interwencje prze­ciwko strajkującym robotnikom i walczącym chłopom. Berent dobrze wiedział o tym, o czym Słobodzianek i Maj zdają się zapomi­nać.. Na scenie jawi nam się przeto zwy­czajna bujda, nie przystająca ponadto do tego wszystkiego, cośmy w pierwszej części spektaklu zdołali zobaczyć i usłyszeć. Ta je­go niespójność jest niepotrzebna i denerwu­jąca.

Tym bardziej, że w sumie mogłoby to być całkiem niezłe przedstawienie, gdyby Maj konsekwentnie poszedł tropem zasygnalizo­wanym na początku. Tropem dusznej atmo­sfery salonów baronostwa i zaczadziałych dy­skusji zgromadzonych tam gości. O rewela­cji wprawdzie i wówczas trudno byłoby mó­wić, otrzymalibyśmy jednak przyczynek do dysputy o funkcjonowaniu w naszej narodo­wej świadomości zdumiewająco trwałych mi­tów i nierealistycznego, myślowego chciej­stwa.

Dałoby się też w tym spektaklu wyróż­nić kilka ról - ładnie poprowadzonych, utrzymanych we właściwej konwencji, two­rzących odpowiedni nastrój i atmosferę. My­ślę tu przede wszystkim o Wirgiliuszu Gryniu (rozsądny, bystrze i trafnie obserwujący oto­czenie Pułkownik), Hannie Bieluszko (żywio­łowa, emocjonalna, szukająca swego miejsca w nadmiernie dla niej skomplikowanym świecie Nina), Lidii Dudzie (nieco skrępowana swym bolesnym doświadczeniem Wanda), Bo­żenie Rogalskiej (zmysłowa, ceniąca ogrom­nie swój status Lena), Macieju Małku (re­alizm z cynizmem łączący Baron), Bogusławie Sochnackim (Stary Komierowski - jako je­dyny rozumiejący dokładnie straszliwy sens słowa "wojna"). Większa staranność reżysera mogłaby sprawić, że lista ta powiększyłaby się o kilka - może nawet kilkanaście - na­zwisk, jako że obsada jest niezwykle liczna. W sumie spektakl jest poprawny - jeśli nie liczyć wysuniętych wyżej zastrzeżeń - aczkolwiek dla wielu widzów może być po prostu nużący, albo nawet wręcz nudny. Ja­ką dla młodego człowieka była "Ozimina" w swej literackiej wersji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji