Artykuły

Majowa "Ozimina" czyli tragedia powieści w teatrze

Około Świąt Wielkiej Nocy przyszedł do mnie Redaktor i powiedział, że Hussakowski chce wystawić "Oziminę". O Berencie myślę aż nazbyt częs­to, "Oziminę" znam, komentarze do tej powieści czytywałem, więc z przyjemnością mogę obejrzeć "Oziminę"... Proszę daro­wać tę megalomańską aluzję. Tyleż w niej żartu, co powagi, a najwięcej szacunku dla Berenta. "Ozimina" jest wielką powieś­cią. Jedną z najlepszych, jakie po polsku napisano. Skonstruo­wana precyzyjnie, nowatorska dzięki swej polifoniczności, zma­nierowana stylistycznie, ale przecież imponująca rezultatami autorskiej przemocy nad języ­kiem i - co najważniejsze - aż gęsta od wielkich zagadnień. Polska irredenta i polski zas­tój, sprawa tradycji i rewolucji,miejsce tego kraju pomiędzy Wschodem i Zachodem... "Ozimi­na" zawiera obraz społeczeństwa w chwili dla narodu przełomo­wej. Jest rachunkiem inteligen­ckich sumień, spisanym przez Berenta bez uprzedzeń i doktry­nerskiej pewności siebie. To powieść narodowa (nie za wiele takich w naszej prozie), bo na­ród - zbiorowość, a nie jed­nostka - jest tutaj głównym bohaterem. W "Oziminie" idzie o to, żeby "wyrozumieć tę duszę gromadną, uświadomić sobie jej ferment najgłębszy", żeby roz­patrzeć się w tym możliwie bez­stronnie, co w polskości jest "próchnem", a co "mierzwą płodną". I wszystko temu najpokorniej służy: poetyka powieś­ci, fabuła i akcja, konflikty i losy postaci.

Rzecz dzieje się tej jednej no­cy, w której do Warszawy na­deszła wiadomość o wybuchu wojny japońskiej. Ale zdarzenia, spowiedzi bohaterów, ich spory zostały tu ujęte z bardziej od­ległej perspektywy: takiej, która uwzględnia również doświad­czenia klęski 1905 roku. Wtedy to bowiem - pisał Berent w swojej "Idei w ruchu rewolucyj­nym" - "po czterdziestoletnim antrakcie, z wiekowego dra­matu odchyliła się wreszcie za­słona. Ujrzeliśmy samych siebie na czas krótki, na scenie wolne­go słowa i jawnego czynu."

Pokazać na scenie "Oziminę" jest to więc dzisiaj pomysł wspaniały. Lecz nie tylko dla­tego, że przy tej okazji łatwo układać dziejowe analogie. Z takiej zabawy mało co zresztą wynika, a konstatacje podo­bieństw historycznych (najczęś­ciej bardzo powierzchowne) ma­ją z reguły u nas to do siebie, że zarażając fatalizmem, uwal­niają od obowiązku racjonalne­go myślenia i działania. O co in­nego przede wszystkim chodzi. W kilka lat po upadku rewolu­cji Berent napisał powieść, w której warszawski "salon i uli­cę" obejrzał oczyma wielu ludzi. Żadnego z tych spojrzeń nie ob­darzył racją bezwzględną i żad­nego też nie zdyskredytował. Dzięki temu, nie rezygnując ani na chwilę z radykalnego aktywizmu, zachował ostrość spojrze­nia. Społeczeństwo widział jasno i nie w zachwyceniu. I to jest ważne. I tak też dzisiaj trzeba patrzeć w teatrze.

Wystawić "Oziminę"! Zrobić z niej spektakl teatralny! Łatwo powiedzieć. Tylko cywil teatral­ny, zwiedziony ilością dialogów, jednością czasu i miejsca w po­wieści, lepieniem jej akcji z go­towych scen i epizodów, może się dziwić, że nikt tego jeszcze nie próbował. Bo też łatwiej dla sceny przysposobić "Lalkę", "Try­logię", "Wojnę i pokój" ba - na­wet utwory pisane w pierwszej osobie aniżeli tę powieść, tak silnie nasyconą dramatem. Jesz­cze pół biedy z ideologią, prze­słaniem utworu, chociaż i tutaj kłopot z mitem eleuzyjskim, kunsztownie wplecionym w ca­ły przebieg zdarzeń, a wysunię­tym na plan pierwszy w finale powieści. Największe trudności i tak wynikają z polifonicznej struktury "Oziminy", nawiązującej wyraźnie do zasad nietzscheańskiej epistemologii. Berent - jak już wspomniałem - przedstawił rzeczywistość oglądaną z kon­kurujących i "dialogujących" ze sobą punktów widzenia. Wy­gląd salonu i jego atmosfera, ludzie tam goszczący, ich gesty, rysy, stany, reakcje, wszystko to zmienia się, migocze, pulsuje, bywa zdeformowane albo na­turalne, przymglone i jaskrawe, zawsze jednak zależne od tego, kto i kiedy patrzy.

Co zrobić z tym fantem w teatrze? Bo w filmie łatwiej, w telewizji także. Jak rozwiązać na scenie problemy powieści poli­fonicznej, z którymi dotąd nikt sobie u nas nie poradził? Nawet Wajda w swojej głośnej insceni­zacji "Biesów". Nie są to wszakże jedyne trudności podyktowane przez poetykę utworu, niby to bliską, a jednocześnie daleką bardzo od reguł tradycyjnego dramatu i teatru. W "Oziminie" nie ma protagonistów, akcja jest wątła i toczy się niespiesznie. Rytm narracji jest także powol­ny, jednostajny, a dialogi por­wane, pełne elips i niedookreśleń, przerywane gwałtownymi erupcjami monologów i bardzo rozbudowanych, wręcz nachal­nych wypowiedzi wewnętrznych. Z tym wszystkim trzeba coś ro­bić. Przecież nie można poka­zywać "Oziminy" jako powieści naiwnego realisty. Przecież nie można - choć tak się zwykle czyni - wtłaczać nowoczesnej prozy w zmurszałe ramy stare­go dramatu. Trzeba przynaj­mniej próbować rozwiązań, tym bardziej że wyniknąć stąd może niemało, choćby dla sprawy wzbogacenia repertuaru kon­wencji teatralnych.

Pojechałem do Łodzi z najlep­szymi nadziejami i dość szybko zostałem ich pozbawiony. Jesz­cze muzyka Janusza Stokłosy zapowiadała wiele, ale potem... Andrzej Maj, reżyser łódzkiej "weltpremiery" przeszedł lekką stopą obok tych wszystkich problemów, z którymi musi zde­rzyć się inscenizator "Oziminy". I to zarówno jeśli brać pod uwa­gę idee, jak i formę utworu. Podstawowe opozycje ideowe nie zostały mocno zarysowane, a sfe­ra aluzji i odniesień kulturowych - tak ważna i bogata - ledwie zaznaczona. Cóż jednak o tym mówić, skoro nawet decydujące momenty fabularne nie docze­kały się należytego wypunkto­wania. Wiadomość o wybuchu wojny - u Berenta niezwykle istotna, bo to zapowiedź "Wios­ny", święta totalnego oczysz­czenia - nie wywołała na sce­nie większego wrażenia. Ot, in­cydent uliczny, który zakłócił zabawę. Mimo tłumu gadających ze sceny postaci nie przeniknęła tam autorska myśl historiozo­ficzna. Wyszła z tego wszystkie­go zwykła sztuka o polskich i młodopolskich sprawach, tyle że kiepsko napisana.

Treści, które są w narracji i w wypowiedziach wewnętrznych, Maj też nie wykorzystał i zos­tawił aktorów na placu z pusty­mi najczęściej słowami. W tej sytuacji trudno dorabiać pod­teksty i budować role. Nikt z bohaterów wewnętrznie nie doj­rzewa i tak naprawdę nie wia­domo, dlaczego ci właśnie, a nie inni ludzie wychodzą z salonu, tej krainy śmierci, na zrewol­towaną ulicę. Andrzej Maj nie wyciągnął też istotnych kon­sekwencji z poetyki i języka utworu (przedziwnego amalgama­tu cech impresjonistycznych i ekspresjonistycznych), nie zau­ważył stylistycznej różnorodnoś­ci obrazowania. Całość wystawił w jednej, zgrzebnie realistycznej konwencji, a Berentowską poli­fonię zamienił na prymitywny zapis linearny. Konsekwencje straszne.

Spektakl jest fabularnie nie­jasny, nawet dla tych, którzy czytali powieść, i pozbawiony rytmu. Stosunki pomiędzy boha­terami są dość nieokreślone, ich wejścia i zejścia - jak w ane­gdocie - niepostrzeżone, akto­rzy nie rozmawiają ze sobą, tyl­ko rzucają w przestrzeń słowa wielkie i małe. A wszystko dzieje się w świecie, który powinien być bardziej nasycony interakcjami, opozycjami i dialogiem niż rzeczywistość "zwykłego" dramatu. Słucha się tego tak, jak brzdąkania tematów z Ry­szarda Straussa na niestrojonym fortepianie. Tematy niby można rozpoznać, ale czegoś brakuje.

Scenografia dość dobrze ry­muje się z reżyserią: jest nija­ka i zaprojektowana bez więk­szego związku z poetyką utwo­ru. W tym planie przestrzennym można by pewnie zagrać (zmie­niwszy realia) "Mądremu biada", ale dość trudno "Oziminę". W sa­lonie warszawskim było za dużo powietrza, a na ulicy, za mało, czyli akurat na opak.

O adaptacji Słobodzianka nic pisać nie będę, bo nie wiem, czy ten wybór kwestii jest zły czy też może dobry. Myślę zresztą, że tej adaptacji w ogóle mogło­by nie być, bo z samej "listy dialogowej" nic jeszcze - w tym wypadku - nie wynika. Lepiej położyć "Oziminę" Beren­ta na krzesełku stojącym przy scenie i czytać, szukając jedno­cześnie najwłaściwszych słów i rozwiązań teatralnych. Adaptacja "Oziminy" ma tylko wtedy sens, kiedy zawiera skończoną koncepcję inscenizacyjną. Tej nie zauważyłem.

O aktorach myślę ze smut­kiem i świadomością, że znaleźli się w sytuacji beznadziejnej. Ale też nie bronili się jak straceń­cy. Nudzili i coś tam mimicznie ilustrowali. Jedni mówili wyraź­nie, inni mamrotali, ale nikomu nie udało się stworzyć choćby zewnętrznie wiarygodnej posta­ci. Lidia Duda, Bożena Rogalska i Leszek Zdybał wyglądali ład­nie. O innych nawet tego na­pisać nie można. Wirgiliusz Gryń był tym razem ubrany w mundur pułkownika. Bogusław Sochnacki jako stary Komierowski miał jedno wyraziste przejś­cie - do okna, skąd wniosek, że za dwadzieścia lat świetnie zagra Firsa. Natomiast Sławo­mir Misiurewicz już wcześniej powinien zawarować sobie w kontrakcie, że nie będzie grywał profesorów.

Z osobliwości... Widziałem jed­ną artystkę, która mówiła na wdechu, to znaczy do środka. W spektaklu wystąpiła też para so­listów operowych, chór męski "Echo", dziecko oraz kopia war­szawskiego pomnika sprzed Koś­cioła św. Krzyża. Nie byli gor­si od aktorów dramatycznych. A ponadto... Programu do przedsta­wienia nie było. Reakcji na wi­downi także. Nie było powodu. Żadnego.

A jednak wierzę, że jakiś artysta zrobi kiedyś z "Oziminy" prawdziwe dzieło teatralnej sztu­ki. Jak? Nie wiem. Ale myślę, że nie będzie przerabiał powieś­ci na dramat, lecz stworzy nową jakość, powieść-spektakl, bo zmiana struktury pierwowzoru jest oczywiście konieczna. Ten reżyser przeczyta najpierw ze sto razy "Oziminę" (aktorzy raz, a dobrze), a potem wymyśli syntetyzujące skróty, znajdzie ekwiwalenty teatralne dla po­wieściowej narracji i wtedy ak­torzy będą mieli co grać i bę­dzie na scenie noc narodowa i wielkie spory, przeszłość dopominająca się o swoje prawa i polskie sny o przyszłości. W ta­kim przedstawieniu groteska po­miesza się patosem, ludzka głu­pota i małość z mądrością i he­roizmem, a gorycz z radością. Będzie to rzecz o tym, jak z martwoty i bezkształtnej miazgi, mimo wszelkie przeciwności, po­woli, ale nieuchronnie wyłania się nowa rzeczywistość. Bo prze­cież taki chyba jest porządek.

P.S.

Z recenzji nie należy wyprowadzać niewłaściwych uogólnień. Na łódzkiej scenie miał miejsce irytujący wypa­dek przy pracy, dość typowy dla naszych zabaw teatralnych z wielką prozą i dlatego został opisany. To wszystko. Hussakowski od lat utrzy­muje swój kombinat teatralny na świetnym pozornie repertuarowym. Pod tym względem nie ma w Pol­sce rywali. To prawda, że klasa przedstawień bywa tu często niepro­porcjonalna do wielkości repertuaro­wych ambicji. Prawdą jest wszakże i to, że na scenach Teatru im. Ja­racza pokazano w ostatnich latach wiele spektakli dobrych albo przy­najmniej ważnych. (Strindberg, Leś­mian, Schaeffer, Rzewuski, "Trans-Atlantyk" Gombrowicza.) I tylko anemiczność naszego życia teatralnego sprawiła, że nie było o nich głośniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji