Tacy głupi terroryści
Tego w kieleckim teatrze jeszcze nie było - trup ściele się gęsto, ktoś rąbie siekierą ludzkie zwłoki, ze sceny padają najgorsze przekleństwa. Czy śmieszne to, czy tragiczne, czy może skandalizujące? Czy w ogóle potrzebne...
Pierwsza myśl, jaka nasunęła mi się po obejrzeniu "Porucznika z Inishmore" w reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego, to przekonanie, że nie wszystkie role zostały trafnie obsadzone. Być może dlatego mój indywidualny odbiór sztuki był zakłócony. Rzecz cała dzieje się w świecie, który możemy znać najwyżej z telewizji - bohaterami "Porucznika" są irlandzcy skrajni terroryści. Na dodatek autor sztuki - Martin McDonagh rzeczywistość tę posunął do granic absurdu. Pistolety idą w ruch tylko dlatego, że pewien - pożal się Boże - bojownik zabija kota innego terrorysty. Wszyscy, bez wyjątku bohaterowie spektaklu to skończeni idioci, na dodatek wyzbyci wszelkich uczuć. Zabić własnego ojca? Proszę bardzo. Wysmarować czarną pastą do butów sierść rudego kota? Czemu nie, może nikt się nie pozna. Poćwiartować zwłoki ofiar? Koniecznie, przecież trzeba jakoś się ich pozbyć.
Intryga "Porucznika" jest niezwykle precyzyjnie i konsekwentnie skrojona, przy tym spektakl ma doskonałe tempo. Poszczególne sceny - niczym sekwencje z filmów Tarantino - tworzą błyskotliwe, momentami wręcz niedorzeczne całości z pistoletem w roli głównej. Bohaterowie w swej brutalności i okrucieństwie stają się wręcz trywialni. A więc czy należy się ich bać? Wyszomirski ośmiesza zło, pokazuje, że terroryści z istniejącego w rzeczywistości irlandzkiego ugrupowania INLA już sami zatracili rozeznanie, kto wróg, a kto brat. Ale przecież terroryzm jest faktem, czego świat w ostatnim czasie doświadczył aż nazbyt dotkliwie.
Ale wróćmy do obsady kieleckiego spektaklu - tak jak stwierdziłam na początku - mam wrażenie, że nie wszyscy aktorzy dobrze czują się w swoich rolach. Myślę np. o Edwardzie Kusztalu, który w roli ojca terrorysty Padraica, nie do końca mnie przekonuje. Z kolei debiutujący na naszej scenie Michał Michalski nie może się zdecydować czy grać zimnego drania, czy mimo wszystko przemycić w granej przez siebie postaci odrobinę człowieczeństwa. Jedyna w tym męskim towarzystwie kobieta - Agnieszka Kwietniewska zbytnio szarżuje. Wiemy, że jej bohaterka jest głupią szesnastolatką zafascynowaną zabijaniem, ale gdy patrzę na jej gesty i ruchy, to widzę tę samą dziewczynę, którą grała w "Ożenku" Gogola. W lepszych kreacjach widziałam też Mirosława Bielińskiego, natomiast słowa uznania należą się Arturowi Pontkowi za świetnie zagraną postać jąkały.
"Porucznik z Inishmore" należy do świętującego obecnie triumfy nurtu teatru brutalistów. Pokazuje świat zły, unurzany w zbrodni i łajdactwie. I czyni to w sposób dosłowny - tu nie ma miejsca na metaforę. Ma być krew (to znaczy dużo, dużo czerwonej farby), mają być przekleństwa, na scenie musi królować brzydota. Taka wynaturzona ekspresja wielu będzie z pewnością szokować. Ale takie jest życie, więc być może i taki powinien być teatr?