Artykuły

Puste lustro

W tym samym numerze "Dialogu" z 1994 r., w którym opublikowano pierwszą i jedyną dotąd sztukę Elfriede Jelinek "Choroba albo współczesne kobiety", znalazłam wypowiedzi austriackich i niemieckich aktorów, którzy zagrali w "Weselu" Andrzeja Wajdy: rzecz miała miejsce w Salzburgu pięć lat temu.

Wrażenia obcokrajowców, którzy zmierzyli się z naszym dramatem narodowym, są fascynującym świadectwem wzajemnego odbioru, również poprzez sztukę. By poprzestać na najzabawniejszej próbce: odtwórca roli Jaśka dziękuje Najwyższemu, że Jasiek jednak ten Złoty Róg zgubił. Bo gdyby nie... Doszłoby do krwawego powstania. Przeciw wszystkim: Rosji, Niemcom, Austrii.

Pozostali aktorzy nie kryją, że "Wesele" - mimo rozległych przygotowań - pozostaje zagadką. Niektórzy grają w nim, nie rozumiejąc, co i w czym. I nie jest to jedynie kwestia odmiennego historycznego bagażu, ale również innej mentalności, wrażliwości, perspektywy oglądu świata; szeroko pojętego kontekstu kulturowego, który dzieli niezależnie od granic.

Tytułowe "współczesne kobiety" ze sztuki Elfriede Jelinek przegryzają gardła swoim dzieciom, by wpić się w nie dla zaspokojenia wampirzego głodu... Są w tej sztuce fragmenty znacznie bardziej drastyczne. Nie brak ich we współczesnej niemieckojęzycznej dramaturgii, która może szokować widza odmiennością estetyki.

Spisuję te uwagi na marginesie podwójnej polskiej prapremiery: po raz pierwszy pojawia się u nas na scenie nie tylko "Clara S.", ale i jej autorka. Rzecz dokonała się przed tygodniem, poprzedzona aurą oczekiwania na kilkakroć przesuwany termin zdarzenia.

Pierwotnie planowano je połączyć z sesją na temat niemieckojęzycznej dramaturgii. Ostatecznie sesji nie było: została "goła" prapremiera.

Historia tytułowej Clary Schumann, wybitnej pianistki minionego stulecia, córki wybitnego muzycznego pedagoga, żony wybitnego kompozytora, matki zwiastującego muzyczny talent dziecka, umieszczona została w scenerii bogatego salonu Gabriele d'Annunzio, zwanego "Commandante". Tyleż kapryśny, co cyniczny dobrodziej artystów, zwłaszcza zaś artystek, sam aspirujący do Parnasu, nade wszystko jest zwolennikiem sztuki czerpania uroków życia pełnymi garściami.

Clara S., obarczona chorym mężem i dzieckiem, bez środków do życia, miota się między żądzami Commandante, geniuszem męża i tłumioną potrzebą spełnienia kobiety - artystki.

Początek przedstawienia Grzegorza Małeckiego widz śledzi jako historię "Clary S.", kobiety osaczonej pułapkami zgromadzonych na scenie poduszek, fortepianów, stołów, łóżek, mężczyzn i konkurujących o względy protektora kobiet.

Clara S., niezłomna wobec demonstrowanych nachalnie żądz d'Annunzio, budzi współczucie jak każda uciśniona niewinność. Kiedy "niewinność" zaczyna obmyślać strategie gry, widz będzie musiał porzucić oswojoną konwencję czarno-białego świata. Im bliżej finału blisko 2,5 godzinnego spektaklu, tym niespokojniej będzie się kręcił w fotelu.

Clara S. zacznie go drażnić. Niby mówi o miłości do męża. Ale czy go kocha, czy też bardziej gra rolę kochającej żony? Mówi o miłości do córki, ale ta bardziej lgnie do Commandante, który okazuje jej uczucia zgoła nie ojcowskie, ale cieplejsze od chłodu matki - muzycznego pedagoga.

O co w tym wszystkim chodzi? - zastanawia się, oglądając kobietę, która na koniec zabija ukochanego męża. By zaraz potem wspinać się dla niego po szarotkę na alpejskie szczyty z gipsu i farby, wznoszące się między gipsowymi krasnoludkami i wiszącymi na krzesełkach amatorami zimowych sportów.

Do trywializujących pytań uprawnia stylistycznie niespójny kształt spektaklu, który w innej konwencji się zaczyna, a w innej kończy. Gubi się w nim także Clara S. Tatiany Kołodziejskiej: tworząc kryształowo-monolityczną postać, skazuje ją niejako automatycznie na rys kabotynizmu wobec cynicznego wprawdzie, lecz brutalnie szczerego d'Annunzio.

To w jego usta Elfriede Jelinek wkłada słowa o sztuce życia, która polega na ściemnianiu prawdy. Kluczowe nie tylko dla jej twórczości, ale i wielu innych pisarzy Austrii, gdzie po wojnie swoistą cnotę uczyniono z "zapominania i tłumienia" prawdy.

Jelinek usiłuje ją obnażyć nie tylko w "Clarze S.", która ma swój prapoczątek i swój dalszy ciąg, jak ma ją "Wesele".

Można zagrać w "Weselu", nie ogarniając tajemnicy dziwnego obrzędu z chochołem. Py-tanie, co z niej dotrze do widza, jest otwarte jak w przypadku "Clary S.".

Obawiam się, że wbrew kokieteryjnym wobec widowni tonom o sztuce, która znosi wszelkie granice, feministycznie natchnione dylematy kobiety, uzależnionej od mężczyzn, wtopione między pieniądze a sztukę, geniusza i szaleństwo, zawiodły nas na manowce abstrakcyjnych dywagacji na tematy artystowskie.

Nie da się wykluczyć, że Elfriede Jelinek napisała sztukę nieco inną od tej, którą zobaczyliśmy na scenie. Że to np. rzecz o komedii granej przed Commandante i jego dworem, przed mężem, przed sobą wreszcie. I o niemożliwości odnalezienia prawdy, ściemnianej tak skutecznie, że od komedii odróżnić jej nie sposób.

Nie mam żadnych kompetencji, by oceniać przekład Sławy Lisieckiej, dokonany specjalnie na użytek zielonogórskiej prapremiery. Sceniczny "przekład" nie budzi w widzu emocji. Raczej poczucie zagubienia w świecie, który musi jakoś dotykać naszych sąsiadów, skoro tamtejszy teatr tak chętnie sięga po dramaturgię E. Jelinek. Jeśli o naszą widownię chodzi, wolałabym być bardzo fałszywym prorokiem, ale obawiam się, że nie znajdzie swego odbicia w popękanym lustrze. Choć w jego oprawę włożono ogromne środki i pracę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji