Artykuły

Więcej niż musical

Styl i język teatru Wojciecha Kościelniaka wyróżniają się na tle zapatrzonego w Zachód krajowego podwórka. Reżyserowi udało się też przywrócić nieobecną przez lata modę na polskie spektakle muzyczne - pisze Piotr Sobierski w Teatrze.

W niecałą dekadę nieznany szerszemu gronu aktor, absolwent krakowskiej PWST i początkujący reżyser wyprowadził niezbyt poważany rodzaj teatru ze sztywnych rani konwencji. Musical po wielu latach wygodnej stagnacji ponownie trafił na kulturalne salony. Wojciech Kościelniak pokazał, że gatunek ten może być czymś więcej niż błahą rozrywką opierającą się o niewyszukane libretto i kilka utworów muzycznych, w tym obowiązkowo jeden dający się zanucić po wyjściu z teatru. Mimo że reżyser ma na koncie kilka potknięć, zazwyczaj wszystko, za co się bierze, obraca w sukces. Jego styl i język wypowiedzi wyróżniają się na tle zapatrzonego w Zachód krajowego podwórka, ale co najważniejsze, Kościelniakowi udało się przywrócić nieobecną przez lata modę na polskie spektakle muzyczne. Powrócił tym samym do idei swoich poprzedników, z Danutą Baduszkową na czele, a przy okazji wniósł sztukę musicalu na wyżyny reżyserskich, aktorskich i muzycznych możliwości.

Pierwszy krok

Sukces i pozycja Kościelniaka to jednak nie tylko talent, ale również odrobina szczęścia. Pod koniec XX wieku Maciej Korwin, zmarły w styczniu dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni, postawił na debiutanta i powierzył mu zrealizowanie musicalu "Hair". Przy okazji zaproponował posadę dyrektora artystycznego, której Kościelniak ostatecznie nie przyjął.

Z perspektywy czasu obie decyzje wydają się być niezwykle trafne, a samo "Hair", którego polska prapremiera odbyła się w 1999 roku, to do dzisiaj jedno z najważniejszych dokonań w karierze reżysera. Opowieść o buncie, dojrzewaniu i miłości, pomimo że osadzona w amerykańskich realiach przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, wybrzmiała na polskim gruncie niezwykle wiarygodnie. Monika Brand pisała w "Gazecie Wyborczej": "z satysfakcją trzeba powiedzieć, że >>Hair<< to musical, którego akcja dzieje się co prawda przedwczoraj, ale dotyka nas tak, jakby działa się dzisiaj".

Powstał spójny i dojrzały spektakl, który dzięki mocnej autorskiej kresce wyraźnie odbiegał od realizowanych dotychczas w Polsce amerykańskich formatów. Kościelniak przy użyciu skromnej scenografii oraz hipisowskich kostiumów stworzył pełne energii, autentyczne i żywiołowe widowisko. Udowodnił jednocześnie, że ma niezwykłą umiejętność pracy z aktorem, co bez wątpienia było pokłosiem jego scenicznych doświadczeń i kontaktu z wybitnymi reżyserami (m.in. Andrzejem Wajdą i Krystianem Lupą). W rezultacie w spektaklu wraz z kilkoma aktorskimi perełkami (świetne role Jakuba Szydłowskiego i Justyny Szafran) zespół zaistniał jako całość. Takie wyczucie zbiorowej kreacji miał ostatnio w Gdyni tylko Jerzy Gruza.

"Hair" można uznać za pierwszy rozdział artystycznego manifestu Kościelniaka. I nie chodzi wyłącznie o samą formę, którą w pełni wypracował dopiero podczas dwóch następnych realizacji, ale również o wybór i podejście do materiału, nad którym pracuje. Reżyser od początku swojej kariery sięga po takie teksty, które nawet bez mocnej ingerencji w libretto pozwalają opowiedzieć o czymś istotnym dzisiaj, o człowieku i jego kondycji we współczesnych realiach, co było i jest nadal rzadkością w teatrze muzycznym.

Podczas debiutu scenicznego w Gdyni narodził się również niezwykły kwartet twórców. "Hair" było pierwszym spektaklem zrealizowanym przez Kościelniaka z kompozytorem Leszkiem Możdżerem, choreografem Jarosławem Stańkiem i scenografem Grzegorzem Policińskim, których na kilka najbliższych sezonów połączyła nie tylko przyjaźń, ale i przynależność do utworzonej nieco później nieoficjalnej grupy pod szyldem Pubu 700 (mieszczącego się w legendarnej kuchni Domu Aktora w Gdyni). "Tam była energia, tygiel twórczy. Czas pokaże, na ile było to nowe myślenie na temat teatru muzycznego. Czy było to w ogóle coś nowego na temat teatru?" - zastanawiał się kilka lat temu Kościelniak ("Bliza", nr 1/2010).

Ich radykalne spojrzenie na musical wynikało z buntu wobec konwencji i szablonowego podejścia do teatru. Pole rażenia grupy nie było jednak tak wielkie, jak można by było oczekiwać, ale mimo wszystko udało im się wprowadzić do musicalu nowy sposób narracji, niespotykane wcześniej brzmienie muzyczne czy taniec, który daleki był od broadwayowskiego kanonu. Dzięki ich aktywności, a jednocześnie sporej swobodzie, jaką otrzymali w gdyńskim Teatrze Muzycznym, możliwe było powstanie kolejnych tytułów, w tym historycznego spektaklu trans-opery "Sen nocy letniej" Williama Szekspira w reżyserii Wojciecha Kościelniaka.

">>Hair<< odniosło sukces i pojawiły się możliwości stworzenia całkiem nowego spektaklu. Przedstawienia, które nie będzie sprawdzonym i ogranym już gotowcem zza oceanu, tylko naszą, suwerenną wypowiedzią. [...] Bardzo chcieliśmy przeciwstawić się temu, co wtedy uważaliśmy w teatrze muzycznym za martwe i wtórne" - napisał w 2008 roku Kościelniak we wstępie do programu trzeciej z kolei (poznańskiej) wersji spektaklu "Sen nocy letniej".

Był to pierwszy przypadek, aby na deski teatru muzycznego przenieść dramat Stratfordczyka niemal w całości. Materiał rodem z teatru dramatycznego przekonwertowano na znakomite muzyczne przedstawienie, które pomimo pewnych ułomności, głównie technicznych (nagłośnienie), ale też związanych z rozbudowaną inscenizacją (trzy akty), oraz trudności z czytelną artykulacją tekstu, ocenić należy jako niezwykłe wydarzenie artystyczne. Eklektyczna kompozycja Leszka Możdżera to dzieło wybitne, naszpikowane odniesieniami do historii światowej muzyki, w którym jazz przeplata się z ostrym rockiem, muzyka klasyczna z elektroniczną, a nie brakuje również odniesień do muzyki ludowej czy etnicznej. "Sen nocy letniej" był prawdziwym poligonem doświadczalnym dla większości wykonawców, zarówno gwiazd, m.in. Justyny Steczkowskiej i Janusza Radka, jak i adeptów Studium Wokalno-Aktorskiego z Ewą Lachowicz na czele. Kompozycja Możdżera z librettem w przekładzie Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego oraz wspaniała choreografia Jarosława Stańka złożyły się na spektakl niezwykle dynamiczny, a ogrom pracy zespołu aktorskiego oraz tancerzy budził zasłużony podziw i może nadal stanowić punkt odniesienia dla kolejnych musicalowych realizacji.

O ile w "Hair" Kościelniak zajął się tematem wolności i buntu, o tyle w "Śnie..." poruszył temat ciemnej strony ludzkiej natury, chorobliwego pożądania oraz miłości. Jego bohaterowie wkraczali w okres inicjacji seksualnej i wystawieni zostali na próbę swoich psychicznych i fizycznych możliwości. Spektakl, nie tylko dramatycznie, ale i muzycznie, rozgrywał się w atmosferze sennej jawy i transu.

Zarówno od strony formalnej, jak i artystycznej Kościelniak wytyczył zupełnie nowe tory dla musicalowej twórczości. Osiągnął sukces, zdobywając uznanie widzów i krytyki, choć niestety tytuł zszedł z afisza po niespełna trzydziestu pokazach. Potencjał muzyczny i artystyczny nie został w pełni wykorzystany.

Po latach Kościelniak wracał do "Snu...", ale nigdy nie udało się stworzyć dzieła równie charyzmatycznego i magicznego. Spektakl w krakowskiej PWST oraz w poznańskim Teatrze Nowym, gdzie wystawiany jest do dzisiaj, trudno postrzegać w kategoriach wydarzenia innowacyjnego, jakim bez wątpienia była polska prapremiera musicalu.

Zejście "Snu..." z afisza było również końcem pewnego etapu w gdyńskim teatrze. Niezwykle płodna, alternatywna grupa artystów rozjechała się po kraju. Kościelniak wyjechał do Wrocławia, gdzie otrzymał propozycję prowadzenia Teatru Muzycznego - Operetki Wrocławskiej. Gdynię opuściło również kilkoro artystów, którzy wówczas stanowili trzon zespołu, m.in. Cezary Studniak, Piotr i Paweł Kamińscy czy Jakub Szydłowski. Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej wkroczył na tor klasycznie rozumianego musicalu, z "Chicago" na czele, a Wrocław stał się wylęgarnią eksperymentu i twórczego fermentu.

Dyrektor-artysta

Objęcie dyrektury we Wrocławiu w 2002 roku nie od razu mogło wiązać się z realizowaniem nowej linii programowej teatru. Najpierw Kościelniak musiał rozprawić się ze strukturami dawnej operetki, na gruzach której miał powstać nowocześnie rozumiany teatr muzyczny. Głęboka restrukturyzacja wiązała się z ogromnymi wyzwaniami, ale też problemami. Kościelniak, chyba jednak nieco nieświadomy trudności, od razu wszedł na głęboką wodę - zwolnienia, walka ze związkami zawodowymi, zmiana repertuaru i sposobu zarządzania instytucją, a przede wszystkim pogoń za widzem, który - jak się okazało - nie był wówczas jeszcze gotowy na radykalny repertuar.

Krótka, acz burzliwa przygoda z wysokim stanowiskiem nie zakończyła się najlepiej, ale z perspektywy czasu dla samego Wrocławia była zbawienna. Kościelniak miał ambicje, aby stworzyć nowoczesny oraz innowacyjny teatr i pomimo że jego dyrekturę oceniać należy w kategoriach niepowodzenia, to bezapelacyjnie zapoczątkował procesy umożliwiające kolejne przemiany. W ten sposób wypracował nowy model teatru, który w naturalny sposób kontynuuje do dzisiaj Konrad Imiela.

Z całą pewnością nie udało się jednak Kościelniakowi połączyć prowadzenia teatru z wysokim poziomem artystycznym własnych realizacji. Przez dwa lata powstało kilka spektakli, ale tylko jeden znaczący - "Opera za trzy grosze" Bertolta Brechta z muzyką Kurta Weilla i w aranżacji Piotra Dziubka. Warto zaznaczyć, że to tytuł z pierwszej ligi jego dotychczasowych dokonań. Jest w "Operze..." wszystko - zarówno aktorstwo na najwyższym poziomie, niezwykłe rozwiązania inscenizacyjne, jak i bardzo wymowne odczytanie libretta.

Podobnie jak w poprzednich realizacjach, Kościelniak pozwolił sobie na upust fantazji, proponując często bardzo proste, ale efektowne rozwiązania, jak teatr cieni czy ciekawe rozegranie walki dwóch kobiet w bokserskim ringu. Widać również fascynację reżysera niemieckim ekspresjonizmem, do którego będzie powracał w kolejnych realizacjach ("Bal w operze", "Frankenstein", czy "Hallo Szpicbródka"). Kluczem do sukcesu ponownie okazała się fantastyczna praca z aktorem, nie sposób przejść obojętnie wobec kreacji Ewy Klanieckiej (Pani Peachum), Cezarego Studniaka (Peachum) oraz świetnej gry całego zespołu.

Wrocławska realizacja była wydarzeniem Festiwalu Teatrów Muzycznych w Gdyni w 2009 roku. Jury nie przyznało wówczas grand prix (takiej nagrody nie uwzględniono w regulaminie), ale Teatr Capitol otrzymał nagrodę zespołową, co jednoznacznie uznano za najwyższe wyróżnienie. Niestety sukcesy przyszły po wielu latach od premiery. W 2002 roku publiczność nie była gotowa na spektakl, który można śmiało określić brakującym ogniwem artystycznego manifestu i kwintesencją stylu Kościelniaka.

Kolejne wrocławskie dokonania nie dorównały "Operze za trzy grosze". "Kaj i Gerda" z piękną muzyką Piotra Dziubka i udaną kreacją Magdaleny Szczerbowskiej okazał się bajką dla dorosłych (przesyt znaczeń i zawiłości, których dzieci nie miały prawa odczytać), a "West Side Story" - musical z grona tych najpopularniejszych - był ukłonem w kierunku masowej widowni i powrotem do klasyki. Spektakl stał na przyzwoitym poziomie, zarówno wokalnym, jak i aktorskim, ale trudno mówić o wielkim wydarzeniu artystycznym.

Zdecydowanie lepiej Kościelniak radził sobie jako reżyser koncertów finałowych na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Prawdziwą perełką był "Kombinat" (wyreżyserowany jeszcze przed objęciem stanowiska w Capitolu) z piosenkami Republiki, w którym po raz ostatni na jednej scenie wystąpili muzycy Grzegorza Ciechowskiego. Koncert okazał się parateatralnym widowiskiem z przeszywającą i poruszającą inscenizacją, znakomitą dramaturgią i małymi aktorskimi perełkami. Całość była niezwykle spójna, w czym zasługa również scenografii Grzegorza Policińskiego i animacji Mariusza Wilczyńskiego.

"Ten koncert ciążył mi jak kapliczka. Był tak fajny, że tylko położyć się do grobu" - wspominał po latach Kościelniak. We Wrocławiu faktycznie powstało dzieło skończone, idealne i wydawałoby się, że na długo niedoścignione. Kolejne "przeglądowe" realizacje były jednak równie udane, chociaż już nie tak głośne. Na wysokim poziomie stały m.in. "Mandarynki i pomarańcze", ze znakomitym "Balem w operze" Juliana Tuwima, do którego Kościelniak wrócił raz jeszcze, w 2012 roku, na otwarcie Nowej Sceny w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Powstał wówczas jego najbardziej rozpolitykowany spektakl. Prawdziwa opowieść o współczesnej Polsce, skłóconej, przeżartej korupcją, kolesiostwem i zawiścią, z odniesieniami do tragicznej historii czasów wojny. Niezmienna pozostała tylko muzyka Leszka Możdżera, jak zwykle skomplikowana stylistycznie, a w połączeniu z kipiącym od neologizmów i zbitek wyrazowych tekstem - jeszcze mocniejsza i trudniejsza, zarówno w wykonaniu, jak i odbiorze.

Warto wspomnieć, że "Bal..." to najlepszy przykład udanego powrotu Kościelniaka do tego samego tytułu. Sporym i zaskakującym potknięciem była ponowna realizacja "Hair" w 2010 roku w Gliwickim Teatrze Muzycznym. Spektakl okazał się pustą wydmuszką, młodzieńczym happeningiem w kolorowych kostiumach, który ani z epoką "dzieci kwiatów", ani z autentycznością pierwotnej gdyńskiej realizacji nie miał za wiele wspólnego.

Ostatnim wrocławskim akordem był "Scat, czyli od pucybuta do milionera", pierwszy musical bez słów, co stanowiło niebywałe novum w teatrze muzycznym. Spektakl nie porwał jednak publiczności, chociaż oryginalne założenie, jak i poszczególnie elementy robiły dobre wrażenie - znakomite i zróżnicowane dzieło muzyczne Możdżera, piękne kostiumy Katarzyny Adamczyk czy pojedyncze role. Całości zabrakło jednak porządnie dopracowanego libretta, spięcia poszczególnych postaci i większej scenicznej dyscypliny. W ten sposób, nieco na tarczy, Kościelniak rozstał się na kilka lat ze sceną Capitolu.

Krok ku perfekcji

W tym samym czasie trwały już pierwsze prace nad nowym musicalem, do którego libretto napisał Roman Kołakowski. Opowieść o św. Franciszku z Asyżu miała pierwotnie trafić na scenę Capitolu, ale reżyser był zmuszony do poszukiwania innego teatru. Propozycja trafiła m.in. do warszawskiej Romy oraz gdyńskiego Teatru Muzycznego, który ponownie zaprosił reżysera do współpracy. Premiera "Francesco" odbyła się w 2007 roku wbrew obawom nie okazała się hagiograficzną laurką. Libretto w połączeniu z osadzoną w tradycji, ale jednak bardzo współczesną kompozycją Piotra Dziubka oraz fantastyczną plejadą śpiewających aktorów, w tym występującą gościnnie w roli Klary Natalią Grosiak (na co dzień wokalistką zespołu Mikromusic), była uniwersalną, niezwykle dynamiczną i wyrazistą historią o poszukiwaniu miłości, wolności i samorealizacji.

Na reżysera spłynął grad nagród, spektakl stał się wydarzeniem artystycznym nad polskim morzem, a jednocześnie powrotem Kościelniaka do wysokiej formy. Tym razem reżyser nie zbudował swoistej teatralnej komuny, która przeciw czemuś się buntowała, a mimo to dało się wyczuć zupełnie nową jakość w zespole Muzycznego, który po przetasowaniu z początku wieku przybrał zupełnie inny kształt, ale jak się okazało równie wartościowy. Spokój, skupienie i niezwykła energia były odczuwalne od pierwszych minut spektaklu. Muzyczny ponownie stał się miejscem zarówno dla musicalowej klasyki, jak i artystycznych "eksperymentów".

"Francesco" był również przypieczętowaniem udanej współpracy z Dziubkiem, który stał się ulubionym kompozytorem reżysera. Zanim jednak obaj twórcy zabrali się za swoje najważniejsze dzieło, "Lalkę" Bolesława Prusa, powrócili do Wrocławia, aby pracować nad "Idiotą" Fiodora Dostojewskiego, którego premiera odbyła się w 2009 roku. Inscenizacja rosyjskiego arcydzieła to najbardziej dramatyczny spektakl Kościelniaka, z bardzo wyrazistymi postaciami, dobrze poprowadzonym aktorstwem i zaskakującą kompozycja. Aktorom przez cały spektakl towarzyszy na scenie tylko dwójka muzyków z akordeonami. Powstała liryczna, wyrazista r osadzona w klimacie rosyjskiej powieści muzyka, którą dopełniły choreografia pary Beata Owczarek i Janusz Skubaczkowski oraz surowa i ponownie zbudowana z drewna scenografia Damiana Styrny.

Kilka formalnych zabiegów z "Idioty" zostało przez Kościelniaka przemyconych do gdyńskiej "Lalki". Reżyser przeniósł na scenę tekst Prusa niemal w całości - zrezygnował tylko z kilku wątków, w tym m.in. z Pamiętnika starego subiekta - i z niezwykłą precyzją, chociaż na przekór swoim dotychczasowym inscenizacjom, w których zawsze proponował nieco nowe i aktualne odczytanie. U Kościelniaka wszyscy tańczą zgodnie w rytmie konwenansów, interesów, salonowych zależności, w których za sznurki pociąga ten, kto ma zasobniejszy portfel. Z pozoru wszystko toczy się zgodnie z oczekiwaniami Prusa, ale jednak Kościelniak łamie ustalony porządek. Przedwojenna Warszawa zastąpiona została przez umowną i ascetyczną przestrzeń, w muzyce dominuje jazz i dixieland, a na twarzach aktorów widać biały i wyrazisty makijaż. Niezwykły pochód lalek rusza w poszukiwaniu sensu życia, ale całość kończy się bez happy endu, do czego reżyser już dawno przyzwyczaił swoją publiczność.

Konwencja spektaklu Kościelniaka jest zachwycająca: charakterystyczny lalkowy ruch, indywidualny dla każdej z postaci, a do tego precyzyjna wielopłaszczyznowa choreografia, która sprawia, że spektakl niczym film rozgrywa się na kilku planach. Po raz pierwszy u Kościelniaka na taką skalę pojawia się cały zastęp niezwykłych epizodów, z których każdy ma swoje wyraziste pięć minut.

"Lalka" to bez wątpienia arcydzieło polskiej sceny musicalowej. Zarówno kompozycja Piotra Dziubka, scenografia Damiana Styrny, jak i kostiumy Katarzyny Paciorek i mistrzowska choreografia Beaty Owczarek i Janusza Skubaczkowskiego zasługują na najwyższe słowa uznania. Sam Kościelniak zebrał za tę realizację komplet nagród, w tym nominację do Paszportu "Polityki" i zaproszenie na Warszawskie Spotkania Teatralne, które pierwszy raz w historii gościły musical.

Gdyńska realizacja w naturalny sposób wzbudziła zainteresowanie Kościelniakiem, co przyniosło pierwsze zaproszenia do współpracy przez warszawskie sceny. W Teatrze Dramatycznym zrealizował "Operetkę" Witolda Gombrowicza, a na jubileusz Teatru Syrena "Hallo Szpicbródka" Ludwika Starskiego. Pierwsza próba podbicia Warszawy została niestety zgnieciona przez krytykę, nie do końca zresztą zasłużenie. Sama inscenizacja wydaje się ciekawa - formalne nawiązania do kina Felliniego, walka celebrytów o błysk fleszy i pogoń za sławą. Gorzej niestety prezentuje się poziom wokalny i aktorski wybranej w castingu obsady. Zbyt wiele było w tej realizacji kompromisów, czego najlepszym, ale mało chlubnym przykładem jest chociażby kreacja Anny Czartoryskiej.

Na szczęście druga realizacja w stolicy okazała się sukcesem i bardzo udaną przygodą z teatrem rozrywkowym. "Hallo Szpicbródka" to nic innego jak lekka komedia opowiadająca historię słynnego kanciarza, która niegdyś bawiła publiczność ze szklanego ekranu. Reżyser znakomicie wybrnął z trudnego zadania - konfrontacji z filmowym dziełem i kreacjami tuzów polskiego aktorstwa. Co ciekawe, dotychczas rozrywka nie była najsilniejszą stroną Kościelniaka, ale tym razem umiejętnie połączył komediowy charakter libretta z typowymi dla siebie zabiegami: mocno nakreślonymi postaciami, szarościami i czernią dominującą zarówno w minimalistycznej scenografii, jak i w kostiumie oraz uwspółcześnioną aranżacją muzyki autorstwa Marcina Steczkowskiego.

Pomimo wielu zalet i sporej popularności wśród publiczności trudno uznać ten ostatni spektakl za szczyt możliwości Wojciecha Kościelniaka, który przez lata przyzwyczaił widzów do swojej własnej formy musicalu. Stworzył teatr niezwykle plastyczny, wymagający, konfrontujący rozrywkę z ważkimi pytaniami i problemami. Muzycznie wraz z Piotrem Dziubkiem, a wcześniej Leszkiem Możdżerem, powrócił do najlepszych czasów musicalu, kiedy kompozycje były żywe i niezwykle bogate, osadzone w klimacie jazzu i ragtime'u. Jednocześnie, co szczególnie ważne na tak skromnym rynku jak Polska, wyruszył na poszukiwania dobrych tekstów, nierzadko pisanych na zamówienie. Wydaje się, że jego twórczość i podejście do musicalu to prawdziwy ewenement, ale biorąc pod uwagę historię tego gatunku, mamy raczej do czynienia z powrotem do źródeł. Reżyser zebrał to wszystko, na czym zależało twórcom musicalu dotychczas: dobry tekst, barwną i wielowarstwową kompozycję oraz nieodzowny element rozrywki, w wersji Kościelniaka - nie zawsze z dobrym zakończeniem.

We wrześniu Kościelniak wrócił do swoich dwóch macierzystych teatrów, w których pełni od lat rolę nadwornego reżysera. We Wrocławiu otworzy nowy gmach Teatru Muzycznego Capitol "Mistrzem i Małgorzatą" Michaiła Bułhakowa, a Teatr Muzyczny w Gdyni po gruntownej przebudowie rozpocznie sezon "Chłopami" Władysława Reymonta. To w tych teatrach Wojciech Kościelniak pozwala sobie na upust fantazji i niespożytej scenicznej wyobraźni i to z tymi zespołami pracuje mu się najlepiej. Oby i tym razem udał się jego autorski mariaż artystycznej wizji z rozrywką.

Na zdjęciu: "Lalka", Teatr Muzyczny, Gdynia

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji