Artykuły

Teatr po coming oucie

"Kabaret warszawski" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

Jak to tam było u Masłowskiej? Jak tam mówił aktor celebryta? Że musi przeczytać tego Hokelbeta?

O, jest: "Jeszcze tydzień na wódce, tydzień na koksie, parę dni na detoksie, psychoterapia, trzy dni u Hellingera jako podpaska, zamierzam też wreszcie przeczytać wszystkie tytuły i nazwisko autora książek tego słynnego Hokelbeta...". Chyba nasi celebryci nie doczytali Hokelbeta, bo gdyby byli przynajmniej po "Cząstkach elementarnych", zasromaliby się nad płasko-ścią tego, co każe im pokazywać Warlikowski z Poniedziałkiem. A się nie zasromali, nie przejęli Houellebekiem, tylko ruszyli do pism, radiów, telewizorni, by oświecać społeczeństwo i opowiadać o geniuszu reżysera.

Warszawska premiera spektaklu "Kabaret warszawski" zasmuca. Świetnie skomentował ją na swoim blogu Jacek Zembrzuski, biorąc w tytule sztuki literkę S w nawias. Faktycznie, jest to kabaret warszawki. Celebryci III Rzeczypospolitej, pieszczoszki salonów, kolorowych pism, ale tych z wyższej półki, wystawianych w lepszych poczekalniach dentystycznych i fryzjerskich, aktorzy, którzy chętnie dzielą się z reprezentantami klasy średniej swoimi przemyśleniami na temat sensu życia, niebanalnej diety oraz spędzania wakacji, od czasu do czasu zapraszani do Lisa czy "Gazety Wyborczej", by w tonie bardziej serio potępić społeczeństwo, że nie dość tolerancyjne i europejskie, więc ci celebryci z grubiej lakierowanych okładek, zebrani w Teatrze Nowym pokazują sztukę z przesłaniem banalnym i mało sensownym, lecz na salonach jak najbardziej modnym.

Oto, panie dzieju, zagrożenie faszyzmem w Polsce nadchodzi, strasznie nas to niepokoi i męczy, ale gdy poradzimy sobie z nietolerancją wobec gejów i rzucimy w otchłań wyzwolonej miłości, szczęście osiągniemy i do późnych lat zażywać będziemy błogości. Warlikowski każe przeglądać się Warszawie w Niemczech końcówki Republiki Weimarskiej i Nowym Jorku przeżywającym traumę

po 11 września, byśmy zrozumieli, że tłumienie seksualności prowadzi do nieszczęść społecznych i politycznych.

Pewnie, że Warlikowski to sprawny reżyser, potrafiący robić teatr. Przecież ten "Kabaret warszawski", święcący triumfy na festiwalu Heineken Open'er, właśnie tam powinien zakończyć swój żywot. Bo intelektualna propozycja, jaką niesie rym razem

Warlikowski, da się pewnie zaakceptować na poziomie sponsorowanego przez piwny koncern zlotu nawiązującego do Woodstock, ale nie na deskach oglądanego w skupieniu teatru. Co bowiem proponuje Warlikowski na sezon 2013/2014? Co będzie nosił warszawski salon i w czym smakował? Warlikowski postanowił przepisać dwa dzieła: "Kabaret" Boba Fosse'a, a raczej partyturę

do niego, czyli sztukę Johna Van Drutena "I Am Camera" oraz pornograficzny film dla homoseksualistów pod tytułem "Shortbus".

Część pierwsza spektaklu to "Kabaret". Zredukowany dość mocno i pozbawiony nawet tych wahań, dwuznaczności, które zawarte były w filmie z Lizą Minelli. Tutaj wiemy, o co chodzi: zagraża faszyzm, Hitler jest osobnikiem złowrogim, a szczerzy artyści i ich występy to prawdziwa oaza wolności. Używając więc artystów celebrytów, Warlikowski sprawnie realizuje inscenizację, do znanych i po wielekroć sprawdzonych atutów swoich aktorów dodając zadanie mogące się streścić w piosence króla Juliana z animacji o pingwinach: "Wyginaj śmiało ciało". I aktorzy rzeczywiście pokazują, że wyginać ciała potrafią. Magdalena Cielecka imponuje gibkością, Magdalena Popławska płaskim brzuszkiem, no, generalnie dziewczyny mają fajnie, bo muszą pląsać jako wyuzdane kobiety, a przecież to fajne, więc pośladkami robią, biodrami i generalnie prężą się lubieżnie, czyniąc spektakl miłym także dla mężczyzn hetero. Poza pląsami, w których kobitki dzielnie, acz ironicznie wspomaga Redbad Klijnstra w opiętym ubranku, aktorzy grają to co zawsze.

Cielecka z sarnimi oczyma ma więc : problemy, bo jest wiecznie niespełniona i brak jej dziecka, Andrzej Chyra chodzi ze swoją twarzą sugerującą rozwinięte życie emocjonalne oraz duchowe [i kibicujemy tej parze naszych ulubieńców: Czy tym razem się uda, czy zwiążą się na zawsze?...), Stuhr w pierwszej części gra synka mamusi, by dopiero w drugiej wejść w swoją ulubioną od czasów "Aniołów w Ameryce" rolę, czyli apetycznego blondaska, geja - ciacha do schrupania, które nam wszystkim pokazuje, że nie ma oporów i proszę bardzo - może grać geja i to właśnie jest wielkie aktorstwo, że się nie brzydzi. Gra tak jak wygląda.

No tak, mamusią faszystką miłującą Wagnera jest - a jakże - Ewa Dałkowska, wcielająca się we wcześniejszych partiach spektaklu w kabaretową tancerkę, więc z radością pokazującą kawałek swego doskonale zakonserwowanego ciała - "jak pani to robi, pani Ewo?". No, znów wszystko jak dla rubryk kulturalnych w pismach z górnej półki. No i oczywiście Celińska. Stanisława Celińska, która uratowała Warlikowskiemu poprzedni spektakl "Opowieści afrykańskie", czyli Szekspira po gejowsku, gdy w końcówce nudnawego pięciogodzinnego maratonu poprowadziła naukę salsy dla wszystkich i ku radości widzów szczodrze prezentowała swoje grube i stare ciało (owszem, krytycy uczą nas, że to się nazywa odwaga, a publiczność może bezkarnie śmiać się z tych numerów rodem z bawarskich jarmarków). Skoro więc poprzednim razem było dużo rechotu, no i jakie brawa się wymusiło (!), gdy tańcowała tłusta stara baba, to i teraz ją wystawiamy.

METAFIZYKA "STREFY ZERO"

To wszystko jest naprawdę łajnie podane, układy taneczne są dość zabawne, Warlikowski świetnie montuje poszczególne sceny, muza też taka jak trzeba, dziewczyny zadzierają nogi i się rozkraczają, że aż dech zapiera, są i projekcje na tylnej ścianie sceny, no i jeszcze protestujemy przeciw faszyzmowi, niech żyje tolerancja. Że bardziej płaskie to nawet od finałowej gorzkiej piosenki Sally Bowles z filmu Boba Fosse'a, gdy Liza Minelli na granicy płaczu śpiewała "Life Is a Cabaret"? Bo tu nie o wieloznaczności chodzi. 1 Zygmunt Malanowicz w roli konferansjera nie ma przecież w sobie przewrotności Joela Greya, zepsutego, lekko diabolicznego, cynicznego, będącego uosobieniem pragnącej bawić się do końca Republiki Weimarskiej. No, ale jest to wyrazisty protest przeciw faszyzmowi, faszyzmowi, który jest przeciw Żydom i gejom.

Jednak dopiero druga część to prawdziwa tandeta. Oto Warlikowski przepisuje "Shortbus", pornograficzny film o nowojorskim klubie dla perwersów, w którym pretekstowa fabuła z pretensjami do głębi (pojawia się wątek samobójczy) służy do ukazania maksymalnej liczby sterczących fallusów wtykanych tu i ówdzie. W Warszawie fallusy nie sterczą, więc zostaje wątła historyjka: Maciej Stuhr i Piotr Polak - para rozkosznych gejów - zabierają seksuolożkę z zahamowaniami. Maję Ostaszewską z jej tradycyjnym smutnym wzrokiem niespełnionego dziewczęcia, do klubu, by tam , wreszcie mogła osiągnąć orgazm. Ćwiczona przez prostytutkę świadczącą na co dzień 46 usługi sado-maso - w tej roli zgrabniutka

Magdalena Popławska - otwiera się przed nią i coś tam wzruszone po dziewczyńsku sobie gadają od serca. Na koniec rozpięta jak na krzyżu, a może jak w performansie Mariny Abramovic, Maja opowiada, jak to sobie wystrugała gałąź, wygładziła i wsadziwszy w krok, robiła sobie dobrze. A Piotr Polak, nieśmiały partner Stuhra, z dopiętym syrenim ogonem, podwieszony na drążku, kręci się w powietrzu, pieszczony przez modela geja, tylko takiego trzeciego, nie Stuhra, bo Stuhr leży obok i przeżywa.

Aha, mamy jeszcze wątek 11 września. W filmie "Shortbus" pojawiał się on zamarkowany widokiem "strefy zero" w animowanym locie nad Nowym Jorkiem, tutaj mamy półgodzinny pokaz sprowadzonego z Francji tancerza Claude'a Bardouila i Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik (gdzież wycieniowane role Lupy, ba, gdzie dawny Lupa, jak to się porobiło strasznie). Układ taneczny, performance polega na koncepcie Chucka Klostermana, że płyta zespołu Radiohead "Kid A" jest proroczą zapowiedzią zamachu na WTC. Warlikowski puszcza więc CD, przybysz z Francji robi groźne miny i wykonuje niepokojące gesty - no, to jest rzeczywiście na poziomie festiwalu rockowego. Zachwyceni krytycy wspominają nieodmiennie, że ten Francuz jest podobny do Iggy'ego Popa. No, może.

W ogóle ta metafizyka 11 września jakoś do mnie nie trafia, bo rozumiem, hedonistyczni nowojorczycy, którym Arabowie popsuli beztroską zabawę, mogą tak właśnie postrzegać ten zamach, ale żeby Warszawa miała kupować opowieść Amerykanów? To

Aktorki muszą pląsać jako wyuzdane kobiety, a przecież to fajne, więc pośladkami robią, biodrami i generalnie prężą się lubieżnie, czyniąc spektakl miłym także dla mężczyzn hetero

już koledzy z "Krytyki Politycznej" powinni Warlikowskiemu szepnąć do uszka, że akurat historia z WTC jest bardziej złożona, niżby to wynikało z gejowskiego pornola.

Gdy więc na koniec aktorzy, ujarawszy się trawą, pląsają radośnie, dając do zrozumienia, że w wyuzdanym seksie można znaleźć spełnienie i odpowiedź, gdy umalowany aktor Poniedziałek wypowiada liryczne pytania, a w tej wypowiedzi jest jednocześnie aktorem, celebrytą, homoseksualistą po coming oucie, działaczem gejowskim, robi się jakoś tak strasznie wstyd, tak strasznie smutno. Bo cóż odrzec na ten manifest?

Pyta dramatycznie Poniedziałek: "Czy jest w tym mieście jakiś dobry teatr? Czy w tym mieście da się jeszcze żyć? I co to w ogóle jest za miasto? Czy ktoś w rym mieście jest szczęśliwy? Czy związki w tym mieście trwają dłużej niż przysięgi? Czy ktoś w tym mieście krzyczy z rozkoszy? Czy seks w tym mieście uwalnia, czy zniewala? Czy ludzie w tym mieście oglądają pornografię, czy robią zakupy w sex-shopach? Czy burdele tego miasta są pełne? Wreszcie pytam, czy ludzie w tym mieście potrafią jeszcze kochać. No więc? Będę was o to pytać, dopóki nas nie zamkną". I przecież te pytania nie są w stanie przesłonić tego największego: Co się dzieje z Warlikowskim? jak robić teatr po coming oucie?

BANALNE FIGLOWANIE

Według teorii hołubionych przez seminarzystów Marii Janion artyści to galernicy wrażliwości, ludzie, którzy z własnego cierpienia są w stanie wydestylować sensy najważniejsze, pokazać nam prawdę o egzystencji, dotrzeć do zakrytego sensu. Transgresja, przekraczanie norm to wyprawa do zakazanego ogrodu, gdzie można dotknąć prawdy niedostępnej śmiertelnikom. Wyprawa okupiona nieakceptacją, cierpieniem, odrzuceniem, jednym z twórców świetnie sprawdzających się w roli nadwrażliwca, opowiadającego mieszczanom o prawdziwym wymiarze naszego bytowania, był Krzysztof Warlikowski. Sprawdzał się w opowieściach o wykluczeniach, o napięciach, z opresji Innego, czyniąc temat uniwersalnym. Jednak teraz, gdy wreszcie uzyskał jakieś tam społeczne przyzwolenie na swe - przecież w końcu dość pospolite perwersje - nagle okazało się, że to wszystko takie banalne. Że chodzi o klub, zgodę na pofiglowanie. I Szekspira sprowadził na ten poziom i wszystkie swe erudycyjne wycieczki. Strasznie to płaskie nagle się okazało.

Żądze sublimujące się jeszcze niedawno we wzniosłej sztuce, teraz już oswojone, wyciągnięte na światło dzienne, zaprowadziły go do jakichś banałów. To ma więc być odpowiedź? To ma być dotknięcie sensu? To ma być odkrycie zasłoniętego? Ten żałosny Maciej Stuhr penetrowany przez geja modela i wygrywający na gitarze "Hallelujah" Cohena? Owszem, można jeszcze doprawiać to Holokaustem i stroić się w szaty straszliwie prześladowanych, ale przecież paliwo się wyczerpało. To, co dawniej dawał temat homoseksualny - możliwość kolejnej opowieści o miłości romantycznej: zakazanej, rozwijającej się wbrew światu, na przekór prawom boskim i ludzkim - traci rację bytu w społeczeństwie permisywnym, jakim się z wolna stajemy. I obserwujemy te kopulujące ciała, słuchamy wrzasków, wulgarnych anegdotek i patrzymy w pusty wzrok. I nie ma nic.

Przeczytajcie chociaż tego Hokelbeta!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji