Artykuły

Zemsta czyli przepis na szlagier

Przepis na szlagier sezonu. Wziąć ko­medię uważaną powszechnie za ar­cydzieło. Wpuścić na scenę świetnych aktorów, do tego w podwójnej obsa­dzie. Tym samym podrażnić ich ambi­cjonalnie, niech walczą, prowadząc "bój myśli i szermierkę słowa". I suk­ces gotowy.

Przepis nienowy, sprawdzony grubo przed wojną. Pierwszą światową. W te­atrze "epoki gwiazd". Aktorzy przema­wiali wtedy wprost do publiczności, każdy grał sobie, co chciał, jak chciał i potrafił, nie troszcząc się zupełnie o partnerów i przedstawienie. Pod suflera i "publiczkę". Sprzed czasów Koźmiana, bo ten żywił niepohamowany wstręt do aktorskiej przesady, brzydził się szarżą i dlatego stworzył, jak wia­domo, "szkołę krakowską", stosującą umiar, dyskrecję, cieniowanie roli, a przy okazji budowania spójnej całości przed­stawienia.

Minęło przeszło sto lat i oto Stary Teatr wskrzesił owe niechlubne zwy­czaje, już w teatrze zarzucone. Zdawa­łoby się bezpowrotnie. A skąd!

Premiera "Zemsty" wzbudziła zain­teresowanie równe Mundialowi. Poprze­dziła ją ustna fama i otwarte dla pu­bliczności próby na dziedzińcu Colle­gium Nowodworskiego. Afisz usiany wprost gwiazdami. Podpisuje go sam Andrzej Wajda wraz z Krystyną Za­chwatowicz. Aktorzy znani ze sceny, wielkich, i małych ekranów, w kraju i zagranicą też. Jedyna okazja dla pu­bliczności obejrzenia swoich ulubieńców w sławnych, popisowych rolach, gra­nych niegdyś koncertowo przez najwię­kszych mistrzów sceny, utrwalonych w pisemnej i ustnej tradycji. U co bar­dziej dojrzałych widzów także w pa­mięci. Szansa dla aktorów zmierzenia się z tymi wzorami, a może i pokusa podjęcia próby przeciwstawienia się im, wymyślenia czegoś nowego. Czekaliśmy na tę premierę, licząc na ciągle wy­bitny zespół Starego Teatru, na nie­wyczerpaną inwencję Andrzeja Wajdy, jego artystyczny temperament, niechęć do grzecznego, uładzonego szablonu.

Cóż, życie składu się z czekania i re­zygnacji. "Zemsta" wysmażona na wzór starego przepisu okazała się cięż­ka do strawienia. Zamiast aktorskiego koncertu odbyło się zaledwie rzępolenie, na różną nutę i odmienną melo­dię.

Fredrę spaprać łatwo. Wystarczy po­traktować go z pełną lekceważenia non­szalancją. Cóż bowiem prostszego, jak przyrządzić w teatrze "Zemstę"? Sztu­czka poczciwa, naiwna, stareńka, wy­tarta skutecznie po scenach, wywałkowana na wszystkie strony przez uczo­nych, profesorów, poopisywana dokład­nie przez mniej uczonych, ale za to pil­nych krytyków. Każdy ją zna, więc nie ma co zawracać sobie nią głowy. Po­stawi się jakieś dekoracje. Aktorzy na­uczą się ról na pamięć. "Kurtyna do góry i jak mnie widzisz, tak mnie pisz!" - jak mawiał Bolesław Leszczyński.

A więc kurtyna do góry i widzimy dekoracje. Obrzydliwe, niechlujne, nie­dbale pomyślane i wykonane. Dlaczego na przykład Rejent mieszka pod ko­minem elektrociepłowni? A może to krematorium? Zwłaszcza że Podstolina ubrana jest w niegustowny pasiak. Ko­stiumy i brzydkie, i niezgrabne.

Potem nie tylko widzimy, ale co gor­sza słyszymy. "Zemsta" napisana jest wierszem. "Cudem nad cudy" nazwał go Boy. Tu żadnych cudów nie ma, bo wiersz jest kompletnie zaflejtuszony. Są wyjątki, owszem. Wiersz zachowują Wiktor Sadecki, Jerzy Trela, a także obydwie Klary - Beata Malczewska i Monika Rasiewicz. Reszta sadzi spokoj­nie prozę, z rzadka jeno rymowaną. O rytmie lepiej nie mówić. Zresztą tekst znany jest wykonawcom dość powierz­chownie. Większość co prawda wku­ła go na pamięć, co jeszcze nie ozna­cza, że weszła z nim w pewną zaży­łość. Cóż dopiero mówić o zrozumieniu. Tekst jest tu tylko pretekstem do po­mysłów nabudowywanych na zacnym Fredrze, najświetniejsi aktorzy Stare­go Teatru zgrywają się niemiłosiernie, jakby myśląc tylko o jednym: dołożyć koledze. Rezultat tego meczu jest ża­łosny. Myśli ani na lekarstwo, jest tyl­ko szermierka na grepsy i aktorskie sposoby, tanie ale za to do utrapienia powtarzane. Wybitni bądź co bądź ak­torzy, w przedstawieniu wybitnego re­żysera, poczuli się nagle w swoim ży­wiole. A że łaskotanie publiczności jest zaraźliwe, zatem z zapałem, a może z rozpaczą, spalają się wprost na scenie, "robią humor" i prześcigają się w wyciskaniu z widzów żywiołowego chicho­tu. Furda Fredro, apage partner, dia­log także fugas chrustas. Tiepier ja!

Jerzy Bińczycki taszczy na Rejenta wielką haubicę, a pod jej ciężarem roz­płaszcza się Papkin. Boki można zry­wać, doprawdy. Raptusiewicz to on wprawdzie nie jest, bo taki bardziej łagodny, poczciwy, choć czasem i krzyk­nie. Z szablą nie bardzo sobie radzi, w ostatniej scenie nawet po nią nie się­ga. Słusznie, bo i po co. Dwaj Papkinowie - Jerzy Radziwiłowicz i Jerzy Stuhr - wdali się za to w pojedynek na miny. Wygrywa Stuhr, czemu trud­no się dziwić. Ma za sobą "Spotkania z balladą". Fajta nogami, trzepie tekst Papkina wprost do publiczności z wła­ściwym Wodzirejowi akcentem, dając błazeńską karykaturę dziwacznej po­kraki. Do konkursu na cyrkowe wygibasy dał się wciągnąć nawet Radziwi­łowicz, tak zwykle rozumny i powściągliwy. Najpierw gra psa, potem kogu­ta. W ostatecznej desperacji robi szpa­gat. A szkoda. Końcówkę sceny pisa­nia testamentu mówi normalnie i praw­dziwie. Jedna, krótka kwestia, niespeł­na sześć wersów, a mógłby być punkt wyjścia do roli.

Do starszych kolegów pracowicie do­łączył Krzysztof Globisz. Ogromnie utalentowany to aktor, co staram się podkreślać, kiedy tylko daje po temu okazję. Tutaj usiłuje wykręcać brawka, skąd się da i jak się da. Zaczyna zabawnym pastiszem amanta, potem, już pokazuje tylko, jakiego to beznadziej­nego idiotę kazali mu zagrać. Wacław jest niegrzecznym, nadąsanym, psot­nym milusińskim. Stroi miny za ple­cami tatusia, psując scenę obu Milczkom, podskakuje, to zaśpiewa. Jeżeli się rozwinie, wkrótce zapewne odśpie­wa cały tekst. Z didaskaliami. Nie do uwierzenia, że może być biegły w ja­kiejkolwiek sztuce i że sprytna Klara może się w nim zakochać. Taki bied­ny, rozlatany głuptasek. Anna Dymna ma wdzięk i urodę. Teresa Budzisz-Krzyżanowska dyszy za to jednozna­czną konduitą. Przesypia się z Wa­cławem, a i z Papkinem też zgrzeszyła. Andrzej Kozak udaje starego ramola. Nawet klęknąć o własnych siłach nie potrafi. Murarze też chcą być okrutnie śmieszni, więc Rafał Jędrzejczyk "robi" jąkałę, a Jerzy Łukowski debila. Oby­dwaj szmirzą na potęgę. Niestety, nie tylko oni. Co gorsza, szmirzą z lubo­ścią. ,

Przypomnieć należy, że niektóre "po­mysły" prześmiane zostały już przed wojną. Na przykład chłeptanie przez Papkina polewki z podłogi. Było już także wyrzucanie w górę narzędzi mu­rarskich podczas bójki.

Zamiast postaci z komedii, no niech będzie farsy, galopują po scenie kukiełki. Zamiast konterfektów świadomie i celowo konstruowanych - konkurs aktorskiej szarży, bez smaku i umia­ru. Nie mówiąc już o sensie. Wszystko to firmuje nazwiskiem i artystycznym autorytetem Andrzej Wajda.

Z ogólnej błazenady wyłamują się nieliczni. Przede wszystkim Wiktor Sa­decki. Jego Dyndalski ma styl, wdzięk, poczucie humoru i szczery zachwyt dla swoich pisarskich umiejętności. Scenki Sadeckiego mają posmak dobrego tea­tru. Usiłuje poradzić sobie z Rejentem Jerzy Trela. Przynajmniej wiemy, co gra i kogo gra. Jest więc ten Rejent raptus większy od Cześnika, krewki i zapalczywy. Układność i spokój to tyl­ko pozór. Tęgi kawał cwanego łobuza. Manewruje synem tak jak murarzami, ubija interes zasłaniając się wolą nie­ba. Przy czym to niebo traktuje z wy­rachowaniem i cynizmem. Jest w tym Milczku siła i pewna lepkość w nieco obleśnym "obchodzeniu" Podstoliny. Wszystko to jednak złagodzone poczu­ciem humoru, godnością i nie tyle mo­że inteligencją, co przemyślnością. To zaledwie szkic postaci, ale barwny i czytelny. Dyskretnie i z umiarem grają Klarę obydwie młode panie.

"Zemsta" mogła być wreszcie wyda­rzeniem. Jest pustą, bezmyślną zgrywą. Może to wystarczy? I tak będzie szla­gierem sezonu. Nie jednego. Publicz­ność przywiązana do swoich faworytów nagradzać ich będzie hojnie śmiechem i owacjami. Działa u nas bowiem głę­boko zakorzenione przekonanie, że do­bry aktor musi być pyszny. Ciągle i do końca życia. Wielcy artyści mają kre­dyt nieograniczony i zawsze mogą li­czyć na pobłażliwość. Ale dowodem prawdziwego szacunku dla sztuki i ar­tysty jest skala wymagań. Tak jak sza­cunku artysty dla sztuki i publiczności - prosta uczciwość.

Mimo wszystko wierzę w aktorów Starego Teatru. Myślę, mam nadzieję, że prawdziwą, rzetelną recenzję z tej "Zemsty" można będzie napisać za pa­rę miesięcy. Kiedy przestaną się wy­głupiać, a zaczną po prostu grać. A to naprawdę potrafią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji