Artykuły

Zombie współczesnej historii

Andrzej Stasiuk jest utalentowanym satyrykiem i surrealistą. Postać "Podróżnego" (Jan Thümer) to niejako jego alter ego, wędrowiec po epokach. Ktoś, kto obserwuje czasy współczesne, a ze zmarłymi z przedprzedwczoraj prowadzi intensywne rozmowy - pisze Reinhard Kriechbaum w Nachtkritik, po premierze spektaklu "Thalerhof" w reż. Anny Badory w Schauspielhaus w Grazu.

Na taki pomysł trzeba najpierw wpaść - polegli z pierwszej wojny światowej przekopują się na odcinku sześciuset kilometrów pod ziemią, z niegdysiejszego galicyjskiego frontu wschodniego (Polska Wschodnia, Ukraina) do Grazu. Tam objawiają się na lotnisku jako zombie współczesnej historii, przekopują się pomiędzy szklanymi korytarzami z ojczyźnianej skiby i równym krokiem wszczynają zamieszki: dzielna i żałosna grupka wiernych cesarzowi, na których nie bez powodu krzywo patrzą dzisiejszy pasażerowie. Motłoch ze wschodu, snują przypuszczenia niektórzy. A co się dzieje ze starym cesarzem? Też się pojawia, na wózku inwalidzkim - i wreszcie wyjaśnia swoim nieumarłym wiernym stronnikom, jak się sprawy mają: Monarchię pogrzebano jak i jego samego. Nie ma już potrzeby umierać. Wszystko poszło do piachu, ostatecznie...

Majestatyczni umarli bohaterowie wypytują potomnych

Polski dramatopisarz Andrzej Stasiuk (rocznik 1960) mieszka w karpackiej wsi na południu Polski. Tam wciąż trafia się na poległych bohaterów, w regionie jest podobno 400 cmentarzy wojskowych. W końcu ta okolica była jednym z najgorętszych punktów na mapie pierwszej wojny światowej. Na krzyżach i tablicach można znaleźć nazwiska czeskie, bośniackie, żydowskie - to lustrzane odbicie austriackiego wielonarodowościowego państwa. Walczyli daleko od swoich ojczyzn, dali się zabić dla "ojczyzny". Za ideały, które w sto lat później ani jako państwowość ani jako ideologia polityczna mają być może jedynie krztynę znaczenia.

Andrzej Stasiuk jest utalentowanym satyrykiem i surrealistą. Postać "Podróżnego" (Jan Thümer) to niejako jego alter ego, wędrowiec po epokach. Ktoś, kto obserwuje czasy współczesne, a ze zmarłymi z przedprzedwczoraj prowadzi intensywne rozmowy. Jak krety z ziemi wykopują się: żołnierz Yusuf spod Mostaru, Żyd Mendel jako przedstawiciel przeciwnika, Rosjanin Afanasij. Halloweenowskie duchy historii chciałyby aż nadto wiedzieć, jak dalej potoczyła się "ich" sprawa, "ich" wojna, pytają o to Podróżnego i innych potomnych, którzy na Wszystkich Świętych gorliwie podlewają nagrobne kwiaty. Czy wolno im powiedzieć prawdę, czy wolno tak pozbawiać iluzji majestatycznych bohaterów?

7000 Rusinów pod Grazem

Stasiuk zajmuje się też losami lokalnej ludności, Rusinów. W programie nauczania historii pomijani są oni nie tylko w naszym programie nauczania historii. Karpacko-ukraińskie górskie narody (Bojkowie, Hucułowie i jak oni się tam wszyscy jeszcze nazywali) - prawosławni Słowianie w katolickiej państwowości - były dla wszystkich podejrzane - dla notorycznych dewotów Polaków nie mniej niż dla austriackich stróżów monarchii, którzy mieli czuwać nad zachodnią orientacją Galicji. Nie wiadomo było co począć z tymi Rusinami, którzy woleliby siebie widzieć w carstwie.

Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, Rusinów tysiącami deportowano z obszaru wojennego, był to rodzaj realnopolitycznych środków ostrożności. I właśnie to stanowi geograficzny link w sztuce Andrzeja Stasiuka o historii współczesnej: około 7000 Rusinów było internowanych w obozie niedaleko dzisiejszego lotniska Graz/Thalerhof. Dokładnie 1767 z nich straciło życie, większość na skutek głodu i tyfusu. Nic innego jak skutki uboczne pierwszej wojny, do dziś mało poświęcano im uwagi.

Święty carski marzyciel

Historia sucha jak wiór? Nic z tych rzeczy. Stasiuk to wspaniały gawędziarz. Nie wymachuje moralną maczugą, stawia na dziwaczny komizm sytuacyjny - w czym reżyserka Anna Badora skutecznie mu dopomaga. Całkowicie bezpretensjonalnie opowiadając o indywidualnych losach, udaje się zasugerować potworność sytuacji wojennej. I nawet w najbardziej plakatowym zgiełku nikt nie zostanie pominięty.

Jest tam na przykład Maksym Sandowicz, pewien prawosławny ruski duchowny, który z odrobinę zbyt dużym przekonaniem zachwycał się carem. Został wtedy stracony, teraz uznawany jest za męczennika i cieszy się uwielbieniem niczym święty. Do prapremiery w Grazu "Thalerhof" ogłoszono dziecięcy casting - przypadek dopomógł realizatorom - pewna polska dziewczyna żyjąca w Grazu okazała się być wnuczką właśnie tego "świętego" Maksyma Sandowicza. Europa Centralna jest właśnie tak mała, a rzeczywistość może być tak bliska teatrowi.

"Byliśmy tacy głupi, że daliśmy się wymordować?"

Reżyserka Anna Badora (szefowa Schauspielhaus w Grazu tak jak autor pochodzi z Polski) w każdej scenie utrzymuje odwołanie do współczesności. I nie zapomina o perspektywie - "Za drutem kolczastym", to z karpackiej perspektywy historycznej nie jest wcale ten zły wschód, lecz centrum cesarsko-królewskiej monarchii.

Scena to relief z okopów, z których wypełzają szare jak popiół duchy żołnierzy. W skromnych białych ubraniach stoi tam ruska ludność wiejska, wystawiona na zagrożenia, łatwa do zranienia - przysłowiowe pionki w wojnie o opaczne interesy wielkiej polityki: "Byliśmy tacy głupi, że daliśmy się wymordować?" Jeden z żołnierzy wymawia to wielkie pytanie ze spokojem, niemal z niedowierzaniem. Ale również wierzący Maksym musi zrozumieć, że został porzucony przez swojego Boga. Ponieważ pod koniec spektaklu także on pojawia się w wielkiej, surrealistycznej scenie na lotnisku. "Last call dla Maksyma", brzmi komunikat, ale nie będzie to dla niego lot (w przestworza): "W dół" usłyszy również święty, który "zapomniał imion swoich parafian".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji