Molier 1968
Podest jest jedyną dekoracją - tam, gdzie króluje aktor, scenograf staje się jednak mniej potrzebny. Ale oto zaczyna się komedia. Pierwszy występ baletu, którego w oryginale nie ma, pieśń o wietrze, śpiewana polifonicznie przez cały zespół, intermedium poprzedzające właściwą prezentację. Trochę to skrzypi i zgrzyta, aktorzy nie zawsze mieszczą się idealnie w takcie, widowisko startuje wolno i z oporami: patrząc na pierwsze metry tej drogi ani przypuszczamy, co mianowicie rozjarza się na scenie. Smakujemy raczej brzmienie, to, co w prologu jest literaturą. Feeria dopiero się rozpocznie. Ale rozpocznie się błyskawicznie, od pierwszych słów, od pierwszych zdań oryginału. Porwie nas żywotnością i blaskiem ostatni raz widzianym w tym natężeniu u Giorgio Strehlera. Kto widział "Sługę dwóch panów", wie, jak pamięć splata się z legendą; przez całe życie pozostaje nam przed oczyma wirtuozeria mistrza i jego trupy, prestidigitatorska zręczność Arlekina i żałosna śmieszność Pantalona. Strehler rekonstruował komedię dell`arte. Bohdan Korzeniewski, który w Teatrze Polskim we Wrocławiu "Podstępy Skapena" tłumaczy, uzupełnia i inscenizuje, poczyna sobie z wielką tradycją nieco ostrożniej: on ją zaledwie przetwarza. Ale jak przetwarza! Wystarczy mu dyskretna aluzja, ślad maski, zarys postaci. Wystarczy przypomnienie ruchu - i ta powściągliwość w połączeniu z wyrazistością przekazu i precyzją działania dają rzadko spotykaną całość: teatr ruchu i teatr aktora, brawurowe przedstawienie gęste od tradycji i współczesności. Widowisko jędrne i pełne aluzji, z pieprzem i polityką pospołu, kipiące bogactwem skojarzeń, myśli, przekory, a przez to idealnie zestrojone z nastrojami i gustami widowni. Fabuła jest tu zaledwie kostiumem intencji: wszystko, co się naprawdę liczy, rozgrywa się pomiędzy - pomiędzy widzem a aktorem, aktorem i inscenizacją. Żałosne przygody młodych, rozdzielanych despotyzmem i skąpstwem starości, przypadki Oktawa, Leandra, Zerbinety w odwiecznym konflikcie z niechęcią Arganta i Geronta, przejęte przez Moliera z tradycji dell`arte i przetworzone na użytek własny jako pretekst i forma dla mało pochlebnych uwag o sprawiedliwości i świecie, zostały ponownie użyte do kolejnego obrachunku z inną współczesnością i innym światem, bardzo jednak podobnym do tego, z którym tak surowo poczynał sobie Molier.
Geniusz Skapena, który ich wszystkich wodzi za nosy jako właściwy animator tego na wpół marionetkowego towarzystwa, okazuje się szyderczym upostaciowaniem bardzo już kartezjańskiego widzenia i odczuwania świata, najbardziej racjonalistycznego nurtu tej filozofii, poprzedzającej tak wyraźnie oświecenie i wielką rewolucję. Skapen jest w prostej linii protoplastą Figara, tak jak Molier jest ojcem Beaumarchais, nie mówiąc już o związkach z Goldonim. Siła Skapena - mimo zręczności molierowego komediopisarstwa, które w tej sztuce sięga wyżyn "Świętoszka" i "Mizantropa" - nie jest jednak funkcją intrygi - lecz owocem postawy. Ten trzeźwy, trochę cyniczny poprzednik Truffaldina, o ileż od niego mądrzejszy, o ile głębszy, fascynuje nas nie tyle swoją przebiegłością, wspólną w końcu licznej rodzinie komediowych sług i pośredników wyrównujących niedobory kiesy nadmiarem sprytu i bogactwem inteligencji. Fascynuje nas swoją filozofią, jest w niej racjonalna pogarda dla przywileju, kasty, pozoru, jest trzeźwość i poczucie sprawiedliwości, wszystkie cechy nowożytnego myślenia, które się w tym obwiesiu skupiają i potęgują. W trzysta lat od narodzin nie ma między nim a widownią najmniejszego przedziału, śladu tego poczucia pobłażania, z jakim my, ludzie XX wieku, spoglądamy tak chętnie na poczciwe ramoty dawnych epok. Więcej w nim witalności i siły niż w niejednym bohaterze naszych czasów, nie mówiąc już o bohaterach naszych komedii.
To jednak, że spryciarz ten żyje i porywa, że słuchamy z zapartym tchem, jak lży sprawiedliwość i szacowne instytucje swego świata z pasją bliską współczesnej elastyczności i precyzji języka, jest pospołu zasługą autora i inscenizatora. Literatury i teatru. Molier daje intrygę, dialog, intencje, Korzeniewski spulchnia je i uzupełnia. Nasyca aktualnością i współczesnością, serwuje formę, która ożywiona na scenie okazuje się odkryciem i szansą teatru. Dba o kształt gestu, o sugestię maski o czystość ruchu, i ostrość symbolu (symbolika jest w tym przedstawieniu bogata i wielostronna) pełen w tym jędrności i swady przypominającej najlepsze sceny jego "Don Juana" lub "Troilusa i Kresydy" i... ustępuje miejsca aktorowi. Aktor zaś przejmuje pałeczkę i prowadzi ów koncert solo i w duecie z dawno nie widzianą plastyką i siłą. Aktor łączący z podobną swobodą współczesność i tradycję, to, czym jest, i to, co reprezentuje, z tym, co słyszał i czego nauczył się z wielkiej legendy.
Skapena gra we Wrocławiu Józef Skwark. Gra znakomicie. Jest jeszcze chłopcem i już aktorem. Świeżość i urok młodości łączy z bogatą techniką i siłą wyrazu, bez której nie byłoby Arlekina. Doskonały w geście, żywiołowo komiczny w masce i w ruchu, porusza się swobodnie po różnych szczeblach swej roli rozpiętej dramatycznie między prywatnością a groteską. Jest wyrazisty i czytelny i najlepiej z całego zespołu spełnia niewdzięczną rolę arki przymierza między przekazem dawnego a rygorem współczesnego, a więc żywego teatru. Ale i zespół pomaga mu w tej mierze. Stanisław Michalik jako Argant-Pantalone przewyższa bodaj Skwarka rutyną i techniką rozśmieszania: ten wytrawny aktor buduje konsekwentnie powierzoną sobie postać środkami niezawodnej deformacji, z kulturą i zręcznością wprzągniętej w tradycję dell`arte. Z podobną wyrazistością prowadzą role Sylwestra i Geronta Ferdynand Matysik i Andrzej Polkowski, przesądzając o aktorskim charakterze przedstawienia. Wchodzimy bez oporów w świat tej komedii, wciągani w jej perypetie i środki, ale gdy kochankowie zostaną połączeni, a sknerstwo wywiedzione w pole, teatr nie poskąpi nam swego komentarza. Wszystko się zmienia, wszystko przepływa, "chmury, wody i czas", i oto poza umownością i brawurą akcji otwiera się jeszcze jedna rzeczywistość - rzeczywistość refleksji. Zaczynamy rozumieć role baletu: intermedia były tu klamrą, granicą innego świata. Przez trzy godziny przebywaliśmy bez mała w Lesie Ardeńskim śmieszności i zabawy, poza czasem i prawami
przemijania, w rzeczywistości pięknej ale i umownej zarazem, śniąc wraz z bohaterami opowieść o życiu pełnym przebiegłych przygód i trwałej mądrości. Lecz oto Las gaśnie, scena się opróżnia, schodzą z niej żywi - ale tylko w tym Lesie - bohaterowie Moliera, a nam, rozgrzanym jeszcze ciepłem komedii, zadomowionym ufnie w jej przyjaznych nurtach, pozostaje nagle dziwna, bo kontrastowa, a przez to i nieco szokująca piosenka, przypomnienie o czasie, pieśń o przemijaniu. Pozostaje ostatnie, najmocniejsze w tym wszystkim posłanie Skapena, włożone mu w usta nie przez autora ale przez teatr:
Zanurzcie się w zieleniach, w
promieniach
Tańczcie w słońcu, co ciało ozłaca,
Gdyż wstąpicie kiedyś w smugę cienia,
Kto tam wstąpił, już nigdy nie wraca.
I to właśnie ów drugi, znacznie mocniej brzmiący ze sceny ton widowiska. To jest jego dodatkowa, smutna nieco - mądrość.