Artykuły

W zawodzie filmowca trzeba się ciągle ruszać

Rozmowa z reżyserem ROMANEM POLAŃSKIM o powrocie do teatru i Polski, o Becketcie, otyłych dzieciach i ustach splamionych krwią.

Iza Natasza Czapska: Podczas prapremiery filmu "Oliver Twist" w Pradze zapowiedział Pan, że teraz poświęci się Pan głównie teatrowi. Czy rzeczywiście tak będzie?

Roman Polański: Niemal po każdym filmie wracam do teatru, bo pozwala mi on zbliżyć się do normalnego trybu życia. Praca nad filmem oddala mnie od rodziny i zabiera około czternastu godzin dziennie przez wiele miesięcy. To jest zupełnie osobny świat, w którym przez olbrzymie środki finansowe i dziwne obyczaje producentów, adwokatów i agentów wszystko traci proporcje. Poza tym zaczynałem w teatrze, grając w Krakowie jako nastolatek w spektaklu "Syn pułku", więc zapewne powoduje mną też nostalgia.

Skoro tak, to co teraz, po premierze "Tańca wampirów" w Romie, zamierza Pan zrobić w teatrze?

Nic konkretnego nie mam jeszcze w planach. Nie należę niestety do reżyserów, którzy mają gotowy film czy spektakl przed skończeniem poprzedniego. Nie jestem w stanie skupić się nad nowym projektem w trakcie produkcji.

Chodzi Pan w ogóle do teatru?

Chodzę, w Paryżu. Nieczęsto, bo oglądanie nieudanego, nudnego spektaklu to prawdziwa tortura. W kinie można wstać i wyjść, a w teatrze raczej trudno.

Pracę nad filmem "Nieustraszeni pogromcy wampirów" wspominał Pan w autobiografiicznej książce "Roman" jako koszmar...

Tak, to był koszmar, ale jednocześnie wspaniały okres w naszym życiu - osób związanych z tym filmem. Do dziś zdarza nam się z Genem Gutowskim, który był producentem "Wampirów", wspominać tamten czas ze wzruszeniem. Ciężko było, bo mieliśmy kłopoty ze śniegiem, ze studiem, z terminami. Przekroczyliśmy plan produkcji i kosztorys, co postawiło nas w trudnej sytuacji względem studia MGM. Ale ponieważ pracowaliśmy nad komedią, a ściślej - satyrą na gatunek jakim jest horror - to było nam jednak wówczas bardzo wesoło.

Studio MGM, w obronie obyczajowości, przedstawiło Panu długą listę zakazów dotyczących poszczególnych scen. Nie mógł Pan sobie pozwolić na pokazanie "ust splamionych krwią" czy "namiętnych uścisków Alfreda leżącego na Sarze", a także zbyt długo bawić widza widokiem nagiej dziewczyny w kąpieli. Z listy dialogowej wyleciała nawet niewinna propozycja "A może by tak szybki numerek?". "Taniec wampirów", będący sceniczną adaptacją filmu, ma dużo mocniejszą erotyczną aurę. Czy to wyraz Pańskiej artystycznej wolności?

Dzisiaj w teatrze tego typu humor sytuacyjny czy dowcipy są przyjmowane z radością. Nie ma cenzury, a poza tym na scenie wszystko odbywa się w ramach daleko posuniętej konwencji. Film wymaga realizmu, w teatrze mocniej podkreślamy takie elementy jak krew, erotyzm, groza. Trzeba także brać pod uwagę inny dystans widza i aktora niż w filmie. Na ekranie wszyscy są ujęci w tej samej wielkości, natomiast w teatrze wszystko zależy od miejsca, które się zajęło. Ten, kto siedzi w pierwszym rzędzie, ogląda zupełnie inne przedstawienie, niż ten, kto siedzi na drugim balkonie. Dlatego przerysowujemy niektóre sytuacje, żeby były czytelne z najdalszych miejsc.

"Taniec wampirów", który jest wielkim sukcesem teatru Roma, wyreżyserował Pański bliski współpracownik Cornelius Baltus. Pan otoczył spektakl opieką artystyczną. Co to oznacza w praktyce? Ingerował Pan w pracę Baltusa?

Z Corneliusem miałem stały kontakt, na bieżąco wymienialiśmy spostrzeżenia, ale nie brałem udziału w codziennych próbach do spektaklu. Nie mogę cały czas zajmować się "Tańcem wampirów", bo są inne sprawy, które mnie fascynują. Główna inscenizacja jest moja. Powstała siedem lat temu dla widowni wiedeńskiej, a potem została wykorzystana w Stuttgarcie i Hamburgu. Cornelius przy tamtych spektaklach mi asystował, więc zna moje żądania. W Warszawie brałem udział we wszystkich kluczowych dla przedstawienia momentach, czyli w castingu, pierwszych próbach całości i w próbach generalnych. To jest jednak przedstawienie Corneliusa Baltusa. Nie było potrzeby, bym ingerował w jego pracę. Wspaniale zaadaptował ten musical w Romie, przystosowując go do warunków mniejszego teatru, w którym nie mieliśmy do dyspozycji takich środków, jakie mieliśmy na wielkich scenach niemieckich. Nawet jeżeli "Taniec wampirów" jest dla polskiej publiczności przedstawieniem dużego rozmiaru, to nie da się go porównać z tym, co było wystawione w Wiedniu czy Hamburgu.

Baltus wydawał się być z początku lekko oszołomiony warunkami, w jakich powstaje w polskim teatrze duży spektakl muzyczny, ale z czasem chyba spodobało mu się, że zamiast wielkich pieniędzy jest energia i ożywcza atmosfera.

Tak, spotkaliśmy się tu z ogromnym entuzjazmem. To wręcz wzruszające, z jakim szalonym zapałem grają w tym spektaklu bardzo młodzi aktorzy. I dobrze grają!

Tępiącego wampiry profesora Abronsiusa gra Robert Rozmus, na zmianę z bliżej nie znanym publiczności Grzegorzem Pierczyńskim. W filmie ta rola należała do wybitnego aktora beckettowskiego Jacka MacGowrana. Nie korciło Pana, żeby w teatralnej realizacji "Wampirów" zagrał Abronsiusa jakiś polski, równie charyzmatyczny aktor?

Nie. Na scenie wymagania są inne. Łatwiej grać starszego pana niż w filmie.

A Pan chciałby jeszcze kiedyś zagrać w teatrze?

Bardzo bym chciał. Nie tylko w tej chwili, ale zawsze chcę. Jak tylko jest okazja to próbuję wrócić na scenę. Już dość dawno jednak nie grałem. To zabiera za dużo czasu i na zbyt długo unieruchamia, a w zawodzie filmowca trzeba się ciągle ruszać.

Starsze pokolenie warszawskich widzów pamięta Pana jako Mozarta w "Amadeuszu", którego wyreżyserował Pan w teatrze Na Woli. W 1989 roku zagrał Pan Lucky'ego w telewizyjnej wersji "Czekając na Godota" Becketta w reżyserii Waltera Asmusa. Jak Pan wspomina to przedsięwzięcie?

To było bardzo kiepskie i nie dało mi żadnej satysfakcji. Robił to facet zupełnie bez pojęcia.

A sam Beckett jest Panu bliski? Jego uwaga, podobnie jak Pańska, koncentrowała się na okrucieństwie, fatum ciążącym nad człowiekiem i ciemnych stronach ludzkiej egzystencji, co jednak przedstawiał, jak i Pan, z dużą dozą ironii i czarnego humoru.

Jest mi bliski. Bardzo. Do dziś pamiętam najlepsze przedstawienie sztuki Becketta jakie widziałem w życiu. To było "Czekając na Godota" z Tadeuszem Fijewskim w warszawskim teatrze Współczesnym, w latach 50. ubiegłego wieku. Myślę jednak, że z czasem oddaliłem się od Becketta. To był teatr związany przede wszystkim z epoką mojej młodości.

Nie lubi Pan wracać do czasów młodości?

Nie lubię wracać do rzeczy, które już robiłem. Jedynym wypadkiem powrotu był "Taniec wampirów". I też się długo wahałem, nim zdecydowałem się to wystawić w teatrze. Nie byłem wcale przekonany, że chcę to robić. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest w "Wampirach" materiał na komedię muzyczną. Namówił mnie jednak mój ówczesny współpracownik Andrew Braunsberg.

To pierwszy musical w Pańskim dorobku, tak jak "Oliver Twist" jest pierwszym Pańskim filmem dla młodej publiczności. Podobało mi się, że nie oszczędził Pan w nim młodego widza, że nie wciskał mu Pan słodkiej bujdy, że świat jest lepszy niż w rzeczywistości.

Zwłaszcza w obliczu tego, co nastolatki oglądają dziś na co dzień w kinie czy w telewizji. Wypacza się im w ten sposób gust. Tak jak w dziedzinie kulinarnej, przez najazd fast-foodów zubaża się im smak. Stąd te kłopoty z tuszą u dzieci, które dotyczyły kiedyś tylko Ameryki , a teraz już są plagą Europy. To coraz poważniejszy problem we Francji, Włoszech i Niemczech. Czytałem niedawno artykuł o włoskim instytucie dla dzieci otyłych, gdzie uczy się je po prostu jeść - normalnie, powoli, spokojnie. Nie trzeba stosować żadnej diety. Dzieci z czasem wyrabiają sobie na nowo smak i same chudną. W sprawach artystycznych jest tak samo. Niektórzy mi zarzucają, że nic nowego do "Olivera" nie wprowadziłem. Nie miałem najmniejszej ochoty wprowadzać czegoś nowego. Jeśli człowiek się podejmuje adaptacji tego rodzaju dzieła, to trzeba pozostać mu jak najwierniejszym.

Nie myśli Pan czasem o powrocie do Polski? Jak Czesław Miłosz, Adam Zagajewski czy Sławomir Mrożek? Wszyscy oni wrócili po latach emigracji do Krakowa, gdzie i Pan spędził dzieciństwo.

Ale oni nie założyli rodzin, albo zrobili to odpowiednio wcześniej. U mnie przyszedł na to czas znacznie później. Nasze życie - moje, mojej żony i dzieci - jest we Francji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji