Artykuły

Miłość tatusia Fritzla

"Podróż zimowa" w reż. Mai Kleczewskiej z Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Polskiego w Bydgoszczy na XII Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

Łódzko-bydgoski spektakl Mai Kleczewskiej w pewien sposób zaskakuje. Reżyserce znudził się chyba minorowy ton, jakim cechowały się jej poprzednie realizacje. Takiej dawki komizmu nie widziałem u artystki od dłuższego czasu. Być może śmiech stanowi tutaj warstwę obronną przed ciężkością podejmowanego tematu? Wystarczy rzucić okiem na tytuły wcześniejszych recenzji tego spektaklu. Kilkakrotnie pojawia się tam nazwisko Josefa Fritzla. Widz obeznany z twórczością Kleczewskiej mógłby spodziewać się osadzenia akcji w klaustrofobicznej scenografii, podobnej do tej z "Braci i sióstr".

Tymczasem "Podróż zimowa" opiera się bardziej na symbolach niż dosłowności. Nie zmienia to faktu, że całe widowisko (jak i tekst Jelinek) za punkt wyjścia obiera prawdziwą historię więzionej przez lata Elisabeth Fritzl. Życiowa tragedia kobiety znajduje na scenie makabryczne odniesienia. Dziewczyna jest tutaj Panną Młodą. W tym kontekście słowa ,,nie opuszczę cię aż do śmierci" tracą swój sakramentalny sens. Karolina Adamczyk ma na sobie za dużą suknię ślubną, która posiada zbyt długie rękawy. Sugeruje to widzowi, że w tym wypadku ,,małżeństwo" krępuje córkę, niczym kaftan bezpieczeństwa.

Wesele staje się bachanaliami, w których bierze udział cała parada postaci ubranych w białe kiecki. Ile jeszcze jest dziewczynek, które spotka(ł) los Elisabeth? - pyta za Jelinek Kleczewska. Podłożem tak patologicznego związku ojca i córki może być tylko pożądanie, kojarzone przecież z bogiem Dionizosem. Stąd już prosta droga do oskarżenia ,,patriarchalnej kultury". Temu służy obśmianie tradycyjnej męskości przez karykaturę jej karykatury. Na scenie pojawia się Freddy Mercury, który po chwili zmienia się w umięśnionego macho. Takie feministyczne wtrącenie trafia kulą w płot, zwłaszcza że dzisiaj problemem jest raczej kryzys męskości niż jej wynaturzona forma. Obrywa się także społeczeństwu, które milczy wobec zła. Gospodyni traktuje sprawę piwnicy jako prywatną (,,co was to obchodzi?").

O wiele ciekawsze jest w "Podróży zimowej" oskarżenie świata epatującego seksualnością. Macho stwierdza w swoim monologu, że każda kobieta na tym świecie jest przeznaczona dla niego. Jak wolny seks ma się do sprawy Fritzla? Może chodzi o to, że ukrywanie braku norm moralnych i tak w końcu przełoży się na taki styl życia? Chociaż z drugiej strony nie przekonuje do końca interpretacja, wedle której stosunki między ludźmi miałyby się sprowadzić wyłącznie do seksu. A już zwłaszcza w przypadku relacji między rodzicami a dziećmi. Kleczewska nie ogranicza się do casusu Fritzla. Na scenie pojawia się kobieta, która była w dzieciństwie molestowana przez matkę. Jak sama stwierdza - to właśnie z nią odczuwała największą przyjemność, której nie potrafiła potem znaleźć z żadnym mężczyzną. Pokazywanie tak skrajnych przypadków z pewnością może pobudzić refleksję, ale całująca się z dmuchaną lalą Adamczyk wzbudza raczej zażenowanie.

Tylko że każda kultura ma swój kres. Rozpusta seksualna półnagich ciał znajduje swój koniec w szpitalu. Dawni ,,jurni samce" spotykają się z chorobami, które wyniszczają ich doszczętnie. A wszystko dzieje się w sali, której ściany stanowią lustra. Przed przykrą prawdą nie ma zatem ucieczki. Rak, skleroza, choroby psychiczne - niedawni zdobywcy tracą swoje przywództwo, a ich dzieci mogą to obserwować z nutką satysfakcji. Kleczewska zwraca przy tym uwagę na dość ważny dylemat moralny. Jednym z niepisanych obowiązków dziecka jest opiekowanie się rodzicem, gdy ten jest już w późnym wieku. Czy Elisabeth Fritzl powinna zajmować się chorym ojcem po tym, co przeszła?

Najmocniejszym punktem "Podróży zimowej" nie są jednak socjologiczne spostrzeżenia, w których nie uniknięto stereotypów. Głównym atutem spektaklu jest pokazanie wewnętrznej tragedii młodej dziewczyny. Znakomita Julia Wyszyńska gra córkę molestowaną przez swojego ojca (Mateusz Łasowski). Rodzic ma założoną maskę, co może kojarzyć się z "Purgatorio Paradiso" Castellucciego. Kobieta siedzi na krześle i bawi się zdalnie sterowanym helikopterem-zabawką. Z zawieszonej za nią kotary wyłania się niepokojący kształt, który stara się jakby zagarnąć dziewczynę. Chwilę potem aktorka wypowiada monolog, stylizowany na telewizyjną wypowiedź. Dawno nie widziałem w teatrze tak technicznie dopieszczonej sceny. Wyszyńskiej załamuje się głos, ścisza go. Umiejętnie wykorzystuje możliwości mikroportu, którego użycie jest w tym wypadku jak najbardziej uzasadnione.

Nie można nie wspomnieć o scenografii. Jak już wspominałem, więcej jest w Podróży zimowej symboliki niż dosłowności. Do pewnego momentu dekoracje stanowią: biała kotara i czerwona podłoga. Czyli z jednej strony mamy kolor niewinności, z drugiej barwę grzechu. W dodatku ten drugi kolor jakby wyłaniał się spod pierwszego. Upływająca spod sukni dziewicza krew? Prawdziwe podłoże każdej pruderyjności? Prosty, ale świetny zabieg. Kotara zostaje w końcu zerwana, pokazując ustawione dookoła lustra. Następuje wybuchowa kulmimacja (oczywiście z gołymi tyłkami), po czym przedstawienie zostaje zakończone w dość przewrotny sposób.

Przebrany za Jelinek Michał Czachor prowadzi przez kilka minut wywiad z pisarką, kierując pytania do samego siebie. Monotonnym głosem powtarza: ,,a pani pisze w kółko to samo", ,,po co to upubliczniać". Odnoszę wrażenie, że w tej scenie próbuje się upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Próbuje się zrobić z Jelinek bojowniczkę, która nie umie milczeć - a przecież sprawa Fritzla i tak istniała bardzo długo w mediach. Stosuje się typowy już zabieg postdramatyczny, polegający na mówieniu o tym, że się pisze ,,bełkot". Tylko że ta autoironia stała się już rodzajem snobizmu i wytrychu zarazem. No i próbuje się czymś efektownie zakończyć przedstawienie. I tu trzeba przyznać, że mimo wszystko taki epilog pasuje do całości. Może właśnie przez swoją nudę?

"Podróż zimowa" jest przedstawieniem komiczno-lirycznym; bliżej jej do "Burzy" niż "Braci i sióstr". Oczywiście musiały pojawić się charakterystyczne dla teatru Kleczewskiej gadżety: pluszowe zabawki, stroje, gumowe penisy, etc. Tylko że reżyserka "Fedry" w Narodowym pozbyła się nadęcia, które epatowało chociażby z "Orestei". Twórczyni nadal skupia się jednak na skrajnych przypadkach ludzkiego losu, o czym nie wolno zapominać oglądając jej widowiska. Siłą łódzko-bydgoskiej koprodukcji jest zatem jej warstwa emocjonalna. I to pomimo paru płycizn i banałów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji